"Wierzyłam, że ludzie, którzy dostają pomoc, będą chcieli się odwdzięczyć, na przykład zrobić coś dla jeszcze słabszych od siebie. Ale później się okazało, że wcale tak nie jest. Im więcej robiłam dla innych, tym większa spotykała mnie niewdzięczność... Anna, 66 lat
Pomaganie wyssałam z mlekiem matki. Od pokoleń wszystkie kobiety w mojej rodzinie troszczyły się o słabszych, pokrzywdzonych przez los i tych wszystkich, którzy dostali mniej od życia. Mama uczyła mnie, by nikogo nie oceniać Niezależnie od tego, czy był to ktoś biedny, bo nikt nie dał mu szansy, czy sam kiedyś się pogubił.
– Kto wyciąga rękę i tak jest wystarczająco upokorzony – mówiła. – Pomoc powinien dostać.
Moja mama była nauczycielką. Za darmo udzielała korepetycji zaniedbanym dzieciom, niektóre dokarmiała, czasem, gdy sytuacja tego wymagała, interweniowała w rodzinach, w których nikt nie zajmował się dziećmi.
Ja od najmłodszych lat byłam harcerką. Już jako instruktorka też pomagałam swoim podopiecznym, spędzałam z nimi każdą wolną chwilę. Bywało, że nawet więcej im dawałam niż własnej córce. Mąż czasem się o to gniewał.
– Ola ma nas, kochających i mądrych rodziców – tłumaczyłam mu. – Ma swoje zainteresowania i wsparcie. A te dzieci nie mają nic oprócz ojca pijaka i zahukanej matki, która nic im nie przeczyta, bo w domu nie ma książek.
Dziś mogę być dumna, że w tamtych latach udało mi się uporządkować w głowach co najmniej kilkorgu z tych trudnych dzieci. I moja Ola też wyrosła na mądrą i wrażliwą kobietę.
Gdy mąż zaczął poważnie chorować na stwardnienie rozsiane, musiałam się zająć tylko nim. Zmarł, gdy nasza córka skończyła studia. Choć Ola proponowała, że ze mną zostanie, nie mogłam zatrzymać jej w domu, musiałam wypchnąć ją w świat, by żyła własnym życiem. To wtedy uznałam, że muszę wrócić do pomagania ludziom, bo samą pracą nie zapełnię pustki.
Przez tych kilka lat, gdy zajmowałam się mężem, świat wokół mnie się zmienił, ale ludzie wciąż potrzebowali wsparcia. Zgłosiłam się więc jak wolontariuszka do świetlicy środowiskowej. Jak dawniej chciałam pomagać dzieciom z trudnych rodzin, ale okazało się to dla mnie trudniejsze niż kiedyś. Już nie umiałam nawiązać kontaktu z nastolatkami. Moje podejście do życia było dla nich zbyt archaiczne, nie pojmowałam nowych technologii, nowych mód, roszczeniowych postaw młodych.
– Nie chcą niczego z siebie dawać, pytają tylko, co ja mam dla nich – poskarżyłam się kierowniczce świetlicy. – Śmieją się, gdy mówię, że wiedza to ich jedyny kapitał.
– To prawda – zgodziła się ze mną. – Nie warto za bardzo się angażować. Zapewniamy tym dzieciom opiekę, wyprawki, czasem jakieś dary i nic ponadto. Trzeba się z tym pogodzić, bo inaczej człowiek za bardzo się spala – powiedziała z rezygnacją. Ale ja nie chciałam się z tym pogodzić. Nie chciałam tylko udawać, że robię coś sensownego. Zaczęłam rozglądać się za czymś, co będzie miało większy sens.
Trafiłam wtedy do fundacji zajmującej się dorosłymi. Z przerażeniem odkryłam, że w naszych bogatych czasach wciąż niektórym ludziom brakuje na chleb. Że wielu niepełnosprawnych, rencistów, emerytów czy bezrobotnych nie stać na zaspokojenie podstawowych potrzeb.
– Będę dokarmiać głodnych – powiedziałam do Oli. – Nikt się nimi nie interesuje, gdyby nie fundacja, pewnie by żebrali albo kradli.
– Ale wiesz, że ich nie zmienisz – stwierdziła moja córka. – To jak dawanie ryby, a nie wędki, przyzwyczajanie do bierności.
– Wiem, ale póki się nie zaspokoi podstawowych potrzeb, to i tak człowiek nie będzie gotowy na żadne zmiany – powiedziałam.
Dziś wiem, że zbyt idealistycznie myślałam o tym moim wolontariacie. Wierzyłam, że ludzie, którzy coś dostają, będą chcieli się odwdzięczyć, zrobić coś dla jeszcze słabszych od siebie. Ale później się okazało, że wcale tak nie jest. Większość czasu w fundacji zabierały sprawy formalne, przebijanie się przez gąszcz przepisów, szukanie pieniędzy i darczyńców. Zawodowo zajmuję się administracją, więc okazałam się pomocna. Potrafiłam znaleźć odpowiednie paragrafy, dzięki którym można było zyskać dla potrzebujących więcej jedzenia.
Każdego dnia nasze kucharki gotowały i rozdawały po 100 litrów pożywnej zupy, mieliśmy też mnóstwo produktów spożywczych, które można było zabrać do domu. Po dwóch miesiącach pracy biurowej popatrzyłam na pełny magazyn. Byłam z siebie dumna.
– To teraz mogę rozdawać te dary – powiedziałam do Doroty, która w fundacji pracowała od kilku lat.
– Jesteś pewna? To wyjątkowo ciężka praca – spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
– Dam radę – zapewniłam ją. – Mam więcej siły, niż ci się wydaje.
Nie zrozumiałam wtedy, że Dorota wcale nie miała na myśli siły fizycznej. Fakt, czasem trzeba było przesunąć czy przenieść kilkukilogramowy pakunek. Jednak jej chodziło o trudny kontakt z naszymi podopiecznymi. Ich zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. Jeśli wyobrażałam sobie, że będą wdzięczni za każde pudełko makaronu, który zdobywałam dla nich z wielkim trudem, byłam w błędzie.
– Ja tego nie chcę – młoda kobieta rzuciła paczką o ladę. – Daj mi konserwy mięsne. I herbatę. I ciastka dla dzieci – dyktowała. Podawałam jej wszystko, co chciała, a ona z obrażoną miną pakowała to do torby na kółkach. Gdy wychodziła, nie powiedziała nawet „dziękuję”. Pierwsze zetknięcie z takim zachowaniem to był szok, ale jeszcze się łudziłam, że to pojedynczy przypadek. Myliłam się.
Większość przychodzących traktowała tę naszą pomoc jako coś należnego, a nas jak kogoś, kto złośliwie nie spełnia ich potrzeb. Prawie nigdy nie dziękowali... Nie raz i nie dwa kłócili się z nami i między sobą, niektórzy wyzywali nas od najgorszych, bo ktoś inny dostał coś lepszego. Wytrzymałam tam dwa lata. Coraz gorzej znosiłam konflikty i ludzką niewdzięczność. Stałam się nerwowa, nie sypiałam nocami. Wreszcie powiedziałam do Oli:
– Poddaję się. Na dziś wyczerpały się we mnie pokłady dobroci. Muszę odpocząć, nie wiem, czy jeszcze znajdę w sobie siłę, by robić coś dla innych ludzi.
Wtedy na długo zgubiłam sens pomagania. Ale czasy się zmieniają. Kiedy wybuchła wojna, znowu zaczęłam pomagać...