"Marek był katechetą w szkole, w której uczyłam. Wiedziałam, że spotkało mnie uczucie najgorsze z możliwych. Miłość do duchownego nie miała przecież żadnej przyszłości..." Anna, 38 lat
– Mamo, dlaczego my nie chodzimy do kościoła? – zaskoczyła mnie pytaniem Marysia.
– Marysiu, zjedz obiadek. Porozmawiamy, jak skończę poprawiać klasówki – zbyłam ją, ale zaraz sama zaczęłam się nad tym zastanawiać. Pewnie dlatego, że z kościołem wiążą się bardzo bolesne dla mnie wspomnienia, ale i... wielkie szczęście.
Pochodzę z małego miasta, w którym wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. „Zanim jeszcze pomyślisz, żeby coś przeskrobać, całe miasto ma już w rękach kamienie, aby cię ukarać”, tak mówiła moja mama. A ja przeskrobałam, i to bardzo...
Już na starcie miałam ciężko, bo moi rodzice się rozwiedli. Nie przelewało nam się nigdy, ale nie narzekałam. Skończyłam szkołę, potem studia i nawet nie wpadłam w złe towarzystwo.
– Krysiu, może powinnaś poszukać Ani jakiegoś ojca – zamartwiała się wciąż ciocia Basia, siostra mamy.
– Tak, tak. W piątek pójdę na targ, to może jakiegoś dostanę – niezmiennie z humorem odpowiadała moja mama.
Dobrze nam było we dwie, żyłyśmy skromnie, ale szczęśliwie. Po liceum skończyłam pedagogikę i zaczęłam pracę nauczycielki w miejscowej podstawówce. Uczenie dzieci było tym, co zawsze chciałam robić. Najbardziej ucieszyłam się, gdy dyrektorka pozwoliła mi zorganizować kółko teatralne. Chętnych do grania miałam co niemiara, trudno mi było tylko ich pogodzić, bo oczywiście wszyscy chcieli grać główne role.
To właśnie podczas jednej z prób usłyszałam od zaaferowanych dziewczynek o nowym księdzu katechecie, który ponoć był bardzo miły i „ładny”. Gdy go jakiś czas później zobaczyłam, musiałam przyznać im rację. Ksiądz Marek na mnie też zrobił wrażenie. Poznałam go bliżej podczas wspólnych przygotowań do jasełek. I zaledwie po tygodniu codziennych spotkań zakochałam się w nim po uszy. Miałam już trzydzieści lat i byłam tak bardzo spragniona miłości...
– Czy masz jakieś kłopoty? – mama zauważyła moje przygnębienie, ale ja swój zły nastrój tłumaczyłam zmęczeniem. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że się zakochałam w księdzu. Po każdym spotkaniu z Markiem wracałam do domu coraz bardziej smutna. Wiedziałam, że spotkało mnie uczucie najgorsze z możliwych. Miłość do duchownego nie miała przecież żadnej przyszłości. Tymczasem przygotowania do przedstawienia szły pełną parą. Z Markiem rozumieliśmy się w pół słowa. Po próbach często zostawaliśmy dłużej w szkole, aby przedyskutować różne koncepcje występu czy scenografii.
Zauważyłam, że ostatnio ksiądz Marek zrobił się jakiś nieobecny duchem, jakby się czymś gryzł. W końcu powiedział, co go trapi.
– Nie wiem, Aniu, jak to przyjmiesz, ale muszę ci to powiedzieć. Zakochałem się w tobie... Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Byłam taka szczęśliwa!
– Posłuchaj... – chwyciłam go za rękę. – Ja czuję to samo. Wtedy po raz pierwszy pocałowaliśmy się. Nie mówiliśmy nic więcej, by nie spłoszyć tego, co między nami było. Nasza miłość trwała niemal dwa lata. Przez ten czas do perfekcji opanowałam sztukę uników i kłamstw wobec mamy. Spotykaliśmy się prawie codziennie, było to o tyle łatwe, że ksiądz Marek zaczął pomagać mi w kółku dramatycznym. Nikogo to nie dziwiło, szczególnie po wspaniałym występie dzieciaków dla wizytującego naszą szkołę biskupa. Trudno jest pracować z ukochanym człowiekiem i udawać przed całym światem, że nic nas nie łączy. A jednak udawałam, i to nieźle, bo nikt się niczego nie domyślił.
Czy miałam wyrzuty sumienia? Miałam, ale zagłuszała je miłość do Marka. Wtedy właśnie przestałam chodzić do kościoła. Nie chciałam widzieć go w sutannie.
– Nie potrafię tak dalej żyć – szeptał Marek podczas spotkań. – Może powinienem zostawić kapłaństwo. Sam nie wiem... Wiedziałam, że dla ukochanego podwójne życie to męka. On, człowiek głęboko wierzący, który z powołania został księdzem, nie mógł żyć w zakłamaniu. Kochał mnie, ale przecież już złożył śluby kapłańskie. Bałam się, że życie ze mną mogłoby go rozczarować. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli Marek przestanie być księdzem, nie będzie nigdy szczęśliwy. Prosiłam go, by nie podejmował pochopnie decyzji, a on mnie posłuchał. Trwaliśmy więc w zawieszeniu, czekając, aż życie samo rozwiąże naszą sytuację. I rozwiązało...
– Anka, przyjedź natychmiast do szpitala. Mama miała zawał – płakała w słuchawkę ciocia Basia. Mama od jakiegoś czasu źle się czuła, ale jak zwykle bagatelizowała swoje zdrowie. Po dwóch dniach zmarła. Dni, które potem nastąpiły, pamiętam jak przez mgłę. Rodzina załatwiła sprawy związane z pogrzebem i wszystkie formalności. W kaplicy przeżyłam wstrząs... Księdzem, który odprowadzał mamę w ostatnią drogę, był mój Marek. Wtedy podjęłam ostateczną decyzję. Po pogrzebie sprzedałam nasze mieszkanie i postanowiłam przeprowadzić się do innego miasta.
– Pojadę z tobą. Ułożymy sobie normalne życie – przekonywał mnie Marek podczas ostatniego spotkania. Ale ja już wiedziałam, byłam pewna, że on nie będzie ze mną szczęśliwy.
– Nie zgadzam się – zaprotestowałam. – Wierz mi, to były najpiękniejsze chwile w moim życiu, ale nie możemy tego dłużej ciągnąć. Ty jesteś stworzony do innego życia. Gdybym ci pozwoliła rzucić sutannę, miałbyś kiedyś o to do mnie żal. Może byś mnie nawet znienawidził... – powiedziałam twardo. – Tak będzie lepiej...
Kilka dni później wsiadłam do pociągu na naszej małej stacji. Wiedziałam, że cokolwiek będzie się działo w moim życiu, nie wrócę tutaj nigdy. Choć tu zostało moje serce... Nigdy nie żałowałam decyzji o wyjeździe. Nawet wtedy, gdy okazało się, że jestem w ciąży. Marek nic nie wie o istnieniu Marysi. Tak jest lepiej.
– Mamo, zostaw już te klasówki i chodź, poczytamy książeczki. Albo wiesz co? Wstaw swoim uczniom szóstki z klasówek. Zrób im taki prezent. Przecież wkrótce jest dzień dziecka! – przekonywała mnie córka, uśmiechając się tak samo rozbrajająco jak jej tata Marek. Uśmiechnęłam się do niej i zaraz przytuliłam mocno do siebie.
– I powiesz mi wreszcie, dlaczego nie chodzimy do kościoła? Obiecałaś...