Asia wracała z pracy późno, zmęczona. Ja musiałem zadbać o dom, a przyznam, że od dawna tego nie robiłem. Pranie, zakupy, sprzątanie... Sporo tego było. Poza tym Antek był wymagający i marudny, zwłaszcza że nie mógł wychodzić na podwórko. W dodatku nagle się zorientowaliśmy, że Wielkanoc za pasem. Postanowiłem, że sam to ogarnę. Piotr, 36 lat
Nigdy bym nie pomyślał, że to moja żona będzie musiała utrzymywać rodzinę. Ale tak wyszło. W mojej firmie działo się coraz gorzej. Pensje wypłacali nam z poślizgiem, i to coraz większym. Aśka stwierdziła, że zacznie się rozglądać za pracą. Nasz syn powędrował do przedszkola, a żona chodziła na różne rozmowy. Póki co nic z tego nie wynikało.
Kończyły nam się oszczędności, mój szef niby obiecywał wypłaty, ale rzucał po dwie, trzy stówy. Na co nam to miało wystarczyć, naprawdę nie wiem.
Wreszcie moja żona dostała pracę. W dużej francuskiej firmie, zaczęła od stycznia. Dali jej niezłą pensję, służbowy laptop i telefon, pakiet medyczny. Strasznie była zadowolona. Ja niby też, ale z drugiej strony… Było mi trochę głupio. Bo pensję miała wyższą od mojej. No i w ogóle ją miała!
Pech chciał, że w lutym Antek się rozchorował. Najpierw przyplątało się zapalenie gardła, potem wciąż leciało mu z nosa. Wiadomo, przedszkole. – Ja nie mogę wziąć chorobowego, przecież jestem na okresie próbnym – zauważyła Asia. U mnie też było nerwowo, bo płacić, nie płacili, ale roboty nie brakowało. Ściągnęliśmy więc na dwa tygodnie moją mamę. Posiedziała, podkarmiła Antka, podleczyła go i pojechała do domu.
Syn powędrował do przedszkola, ale nie na długo. Okazało się, że ma zapalenie płuc! Musiał siedzieć w domu, brać leki i unikać skupisk ludzkich. Wyjścia nie było, tym razem jednak powędrowałem na zwolnienie.
Asia wracała z pracy późno, zmęczona. Ja musiałem zadbać o dom, a przyznam, że od dawna tego nie robiłem. Pranie, zakupy, sprzątanie... Sporo tego było. Poza tym Antek był wymagający i marudny, zwłaszcza że nie mógł wychodzić na podwórko. W dodatku nagle się zorientowaliśmy, że Wielkanoc za pasem.
Odkąd urodził się nasz syn, każde święta spędzaliśmy rodzinnie, albo u moich rodziców, albo u teściów. Tym razem ze względu na chorobę Antka musieliśmy zostać w domu. Lekarz kategorycznie zabronił synowi podróżować. – Na państwa miejscu raczej nie zapraszałbym też gości – dodał. – Żeby mały nic nie złapał. Akurat zaczynał się Wielki Tydzień.
Asia wracała do domu wieczorem i potem jeszcze siedziała z nosem w komputerze. Powtarzała, że chce zapunktować u szefów. – Ja nie wiem, jak dam radę ogarnąć święta – rzuciła we wtorek, padając na kanapę. Widać było po niej, że jest zmęczona. Nieźle jej dawali w kość w tej pracy. – To może ja ogarnę? – podsunąłem, zanim zdążyłem przemyśleć sprawę. – Ty? – Aśka zerknęła na mnie spod oka. – Jak to? – No po prostu. – Skrzywiłem się, bo weszła mi na ambicję tym powątpiewającym tonem. – A co to takiego trudnego? Parę jajek ugotować i upiec babkę. – No i zrobić jakąś zupę – dodała żona. – Barszcz. – Skinąłem głową. – I sałatkę – dorzuciła. – Pewnie. – Chociaż... sałatkę to może ja zrobię... – stwierdziła. – Jak chcesz. Sałatka to mały pikuś.
Zatem postanowiliśmy. Potem trzeba było przejść do czynów. Stwierdziłem, że wszystko zamówię przez internet. Przecież wychodzić z Antkiem nie mogłem. – Dobry pomysł – stwierdziła Asia. Od razu usiadłem do komputera i zrobiłem, co było trzeba.
Pomyślałem, że te przygotowania jakoś też zajmą Antka, przestanie się chłopak nudzić. I rzeczywiście bardzo się cieszył, że będziemy malować pisanki. Fakt, że przy okazji pomalował sobie ubranie, fragment stołu i dywan. Ale udało mi się to sprać przed powrotem żony. Następnego dnia od rana zabrałem się do gotowania.
Śledzie to był pikuś. Pokroiłem je drobno, dodałem cebulkę, olej, pieprz w ziarnach. Wstawiłem do lodówki i rozejrzałem się po kuchni. Wstawiłem warzywa na sałatkę, to też było banalnie proste, no bo przecież warzyw w mundurkach nawet nie trzeba obierać.
Potem postanowiłem ugotować jajka. Niby nic, ale... pękały. Zupełnie tego nie rozumiałem! Wkładałem do wody, a one pyk. Mniej więcej połowa popękała. No trudno. Obrałem je, wyszły trochę obszarpane, ale trudno. Uznałem, że są do jedzenia, a nie do podziwiania. Miałem więc śledzie, jajka z majonezem... Zupę postanowiłem zrobić z torebki, a właściwie z butelki z zakwasem. Przyprawiłem uda z kurczaka i stwierdziłem, że się je po prostu upiecze w strategicznym momencie.
Przyszło mi do głowy, że powinienem jeszcze przygotować coś słodkiego... Niby zamówiłem babkę piaskową, ale wszyscy jesteśmy łasuchami, obawiałem się, że to za mało. Znalazłem w internecie przepis na tęczowy tort. Trzeba było upiec sześć blatów, każdy w innym kolorze. Antkowi bardzo się spodobał. Barwniki miałem, wszystkie inne potrzebne rzeczy też, przystąpiłem więc do dzieła.
Syn ciekawie patrzył mi na ręce i podawał kolejne składniki. Rozrobienie ciasta i domieszanie kolorów to było małe piwo. Ale potem blaszki z blatami za nic nie chciały się zmieścić w piekarniku. Pchałem, pchałem, bez rezultatu. Wreszcie wpadłem na genialny pomysł, ustawiłem je tak, że częściowo na siebie zachodziły i zadowolony zająłem się ubijaniem śmietanowej masy. Kiedy piekarnik zapipczał, wyjąłem blaszki i... podrapałem się po głowie. Coś się z nimi stało. Wyszły krzywe, to znaczy z jednej strony bardziej. Po przechyleniu ciastowa masa musiała spłynąć na jedną stronę, dlatego częściowo były całkiem puchate i wyrośnięte, a częściowo... Płaskie i wysuszone. Hm. Po odkrojeniu wybrakowanych części z każdego blatu została mi połowa. Czyli w sumie razem miałem trzy spody. Nie tak źle, uznałem, i zacząłem składać blaty i sklejać je śmietanową masą. Cholerstwa trochę się rozpadały. Ale w końcu się udało.
Odstawiłem tort do lodówki i przypomniałem sobie o warzywach. Już ostygły, musiałem je obrać. Namęczyłem się z tym, a przecież potem jeszcze trzeba je było pokroić! A właściwie kto powiedział, że sałatka warzywna musi być krojona w drobną kosteczkę?
Wręczyłem Antoniemu nóż. – Krój, synu, w plasterki – rzuciłem. Potem dodałem majonez i groszek, trochę ogarnąłem dom i uznałem, że jesteśmy gotowi do świąt. W sobotę przygotowaliśmy święconkę, później poszedłem z koszyczkiem do kościoła. Antek niestety nie mógł mi towarzyszyć. A potem zaczęliśmy świętować.
Asia wyjęła z lodówki tort. – Osobliwy... – rzuciła. Potem nachyliła się nad ciastem. – I ten... Aromat... Podszedłem bliżej. Tort wyraźnie zalatywał śledziem z cebulą. I dziwnie się rozpłaszczał. Ale dało się go zjeść i kolory wyszły dobrze. Może z wyjątkiem fioletowego, który wpadał w brąz. Sałatka okazała się niedosolona, ale Asia temu zaradziła. Nasz syn zajadał się jajkami, aż mu się uszy trzęsły. A tych wybrakowanych białek nawet nie było widać pod pierzynką z majonezu.
Zaczęliśmy grać w „Grzybobranie”, potem oglądaliśmy różne familijne filmy. Antek poszedł spać bardzo późno. – To najfajniejsze święta wielkanocne w moim życiu – westchnęła Asia, układając się koło mnie na kanapie. Zerknąłem na nią zaskoczony. – Bo nic nie musiałaś robić? – Bo spędziliśmy je razem, głupolu – mruknęła. – Nie wszystko mi wyszło... – zacząłem, ale położyła mi palce na ustach. – Wszystko było doskonałe – powiedziała stanowczo.
Ucieszyłem się. I od razu pomyślałem, że w przyszłym roku też we dwóch urządzimy święta. I nawet zrobię ten tort, a co. W końcu już wiem, jak nie układać blaszek.