"Na moim osiedlu jest grupa pań, które namiętnie interesują się życiem innych. Nie miałam jednak pojęcia, że są do tego stopnia dociekliwe..." Sara, 30 lat
Osiedlowe plotki nigdy nie były tym, czym się zajmowałam. Nie mam czasu wysiadywać pod blokiem i gapić się na sąsiadów. Ani też przejmować się tym, co gadają na mój temat podwórkowe plotkary. A te zawsze tworzyły bardzo silną grupę!
Kiedy byłam mała, to nawet trochę się bałam przenikliwego wzroku starszych pań okupujących ławki przy piaskownicy i huśtawkach. Nic nie uszło ich uwagi, potrafiły donieść mojej mamie, że nie noszę czapki i że zaczęłam chodzić z chłopakiem, a chyba jeszcze jestem na to za młoda.
– Przecież to nie ich sprawa, niech się odczepią! – ciskałam się na wszystkie strony, a mama tylko się śmiała.
– Plotki to całe ich życie i nie zmienisz tego. Czego nie zobaczą, to sobie same dopowiedzą. Nie zwracaj na nie uwagi... No i nie zwracałam. Mijały lata, lokalne kółko pań „najlepiej poinformowanych o wszystkim” zmieniało stopniowo skład, bo kiedy jedne z nich odchodziły na wieczny odpoczynek, ich miejsce natychmiast zajmowały kolejne, które przeszły akurat na emeryturę lub były na urlopie macierzyńskim i brakowało im rozrywek. Podwórkowe ławki stale były więc zapełnione, a w chłodniejsze dni panie wystawały na chodniku, przytupując nogami i wymieniając się najświeższymi obserwacjami. Ani mnie to ziębiło, ani grzało, co o mnie mówią. Bo że mówiły, to było pewne. Czasami docierały do mnie jakieś drobne plotki na mój temat i bardziej mnie rozśmieszały, niż złościły.
– Jak ktoś nie ma co robić, to robi z igły widły! – powtarzałam. Sama studiowałam, pracowałam i żyłam swoim życiem.
Tuż po ślubie przeniosłam się z mężem na zupełnie inne, nowoczesne osiedle, takie odgrodzone płotem od reszty świata, i sądziłam, że w tej nowej rzeczywistości zabraknie osiedlowych plotkar. Nie było tam przecież starszych pań, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A jednak się pojawiły! Dobre babcie bawiące wnuki, a przy okazji zaglądające innym w okna. I nudzące się matki ciągnące z wózkami na plac zabaw, omawiające godzinami, ile przytyły podczas ciąży i jakie diety teraz stosują, niestety najczęściej bezskutecznie.
– Nigdy do nich nie dołączę! – przysięgłam sobie na wszystko, kiedy sama zaszłam w ciążę. Niestety, nie był to dla mnie czas beztroskiego oczekiwania na dziecko, okazało się bowiem, że moja ciąża jest zagrożona. Musiałam siedzieć w domu, a nawet leżeć plackiem, robić sobie sama codziennie zastrzyki na podtrzymanie ciąży i przede wszystkim trzymać ścisłą dietę, bo groziła mi ciążowa cukrzyca.
– Musi pani schudnąć – usłyszałam od lekarki i zamarłam.
– Żadnego tycia – przestrzegła mnie. – Zalecam pani ścisłą dietę. Proszę odstawić słodycze, białą mąkę i wszelkie czerwone warzywa. Wskazane są tylko te zielone...
Przez kilka miesięcy siedziałam więc w domu i objadałam się groszkiem oraz sałatą. Naprawdę na początku traciłam kilogramy. Doszło nawet do tego, że jak kupowałam sobie spodnie, bo stare ze mnie spadały, to te nowe także po dwóch tygodniach robiły się luźniejsze.
– Moja ty kruszynko, marniejesz w oczach – przejmowała się moja mama, ale ja widziałam, że moja dieta przynosi efekty, bo znacznie poprawiły mi się wyniki badań i już tak bardzo nie bałam się o dziecko, które nosiłam w swoim łonie. Warto było pocierpieć przez dziewięć miesięcy, aby potem wziąć na ręce ukochane maleństwo, najpiękniejsze na świecie! Łukaszek urodził się śliczny, a co najważniejsze zupełnie zdrowy.
Kiedy wychodziłam z nim ze szpitala, cieszyłam się, że największe trudy mam już za sobą. I oczywiście dobrze wiedziałam, że nadal będę musiała trzymać dietę, bo przecież karmiłam synka piersią. No cóż... Mój organizm jednak tak przyzwyczaił się do małych porcji i zdrowego pożywienia, że niedługo po porodzie schudłam jeszcze trzy kilo!
– Czasami karmienie właśnie tak „wyciąga”, ma pani szczęście, że jest w tej grupie kobiet, które nie borykają się po ciąży z nadwagą – powiedziała lekarka. Nie wiedziałam akurat, czy powinnam to nazywać szczęściem, bo wszystko na mnie wisiało niczym na kiju od szczotki. Ale jak się szybko okazało, moja figura była przedmiotem zazdrości na osiedlu.
– To pani urodziła? A kiedy była pani w ciąży? – zdziwiła się na mój widok sąsiadka.
– Jeszcze jakiś miesiąc temu – uśmiechnęłam się, bo co to za głupie pytanie. Przecież nie w ubiegłym roku!
– Nic nie zauważyłam, pani zawsze taka szczuplutka... Jak się pani w te dżinsy wcisnęła tuż po porodzie? – sąsiadka zmierzyła mnie wzrokiem, jakby miała w oczach centymetr. I chyba jej wyszło, że to niemożliwe, bo zaczęła cmokać.
– Moja córka to w ciąży przybrała osiemnaście kilo! Do tej pory nie może tego zrzucić, a to już trzy lata!
– Mam dobrą przemianę materii – odparłam wymijająco, bo co jej będę tłumaczyć, że ciąża ciąży nierówna. Ale sąsiadki nie odpuszczały.
– Dawno pani nie widziałam... – usłyszałam od drugiej sąsiadki. – To pani dzidziuś? A jakiś taki niepodobny. Niepodobny? No cóż, mnie się akurat wydawało, że Łukaszek to skóra zdjęta z mojego męża. Ale oczywiście ta czy inna sąsiadka nie widziała przecież zdjęć tatusia z dzieciństwa, a trudno, żebym teraz biegała z nimi po osiedlu i wszystkim wszystko udowadniała. Może jednak powinnam była to zrobić...
– Jeszcze pójdzie fama, że adoptowałam – zaczęłam się bowiem denerwować po jakimś czasie, kiedy co rusz docierały do mnie rozmaite plotki na temat mojego „rzekomego” macierzyństwa. Nie o siebie się przy tym obawiałam, tylko o Łukaszka, do którego mogły przecież dotrzeć kiedyś takie niemiłe pogłoski. A wiadomo, jak dzieci bywają wrażliwe na takie rzeczy.
– Kochanie, zrobiłem ci tyle zdjęć z brzuszkiem, że nie ma mowy, aby Łukaszek uwierzył kiedykolwiek w te bzdury! Uspokój się – śmiał się ze mnie mąż, nie znając zupełnie siły rażenia osiedlowej plotki. Ja także zresztą nie zdawałam sobie z niej sprawy, dopóki... pewnego dnia nie stanęli na moim progu policjanci!
– Dzień dobry, mamy obowiązek sprawdzić, czy w tym mieszkaniu przebywa dziecko – usłyszałam zaskoczona od policjanta.
– Przebywa – odparłam zgodnie z prawda, zresztą Łukaszek akurat się obudził i zaczął płakać, poszłam więc wziąć go na ręce.
– To mój synek – przestawiłam go policji. Patrzyli dziwnie podejrzliwie to na niego, to na mnie.
– Pani go urodziła? – zapytali.
– A niby kto? – zdziwiłam się. – Przecież powiedziałam, że jest moim synem!
– I ma pani akt urodzenia? – policjanci nadal byli podejrzliwi.
– A co to za dziwne pytania? – zdenerwowałam się nie na żarty. A jeszcze bardziej, kiedy sobie uświadomiłam, że... owszem, mam akt urodzenia, ale u mojej mamy, bo to ona odebrała go z urzędu! Po porodzie, który niestety odbył się przez cesarskie cięcie, nie czułam się na siłach załatwiać formalności, a mąż nie dość, że musiał doglądać mnie i dziecka, to jeszcze chodził do pracy. Ponieważ dowiedzieliśmy się od urzędniczki, że po akt może zgłosić się babcia, to skorzystaliśmy z tej możliwości. I akt, jak na razie, leżał u mojej mamy.
– A więc nie ma pani aktu... – policjanci spojrzeli po sobie znacząco.
– W takim razie musimy panią zaprosić na komendę.
– Co za bzdura! Nigdzie nie pójdę, dopóki się nie dowiem, o co chodzi! – podniosłam głos, aż Łukaszek znowu zapłakał. Zaczęły trząść mi się dłonie, ale nie chciałam wypuścić syna z rąk w obawie, że mogą mi go zabrać!
– Dostaliśmy zgłoszenie, że pod tym adresem prawdopodobnie przebywa porwane dziecko – usłyszałam.
– Porwane?! Co za bzdury! – byłam w szoku. – A ktoś zgłaszał porwanie niemowlaka?!
– Proszę pani, my musimy sprawdzać każdą informację. Pani ma dziecko, ale nie ma na nie dokumentów...
– Mam za to bliznę po cesarce! – wkurzona odsłoniłam brzuch. – Czy to już dla panów jest dowód? A moje zdjęcia w ciąży i z dzieckiem przy piersi na oddziale położniczym będą? – zapytałam.
– Poza tym moja mama może mi przywieźć akt urodzenia Łukasza w każdej chwili!
– To może... Po prostu proszę wpaść na komendę z tym aktem urodzenia dzisiaj albo jutro – zmienili ton.
– Wpadnę – obiecałam i gdy tylko wyszli, zadzwoniłam do mamy, by mi go przywiozła.
– Życzliwe ma pani sąsiadki, że donoszą na panią takie rzeczy – usłyszałam potem od funkcjonariuszki na komisariacie. – No, ale faktycznie ma pani taką figurę, że tylko pozazdrościć!