"Pamiętacie swoje dzieciństwo? Co słyszeliście od rodziców? Jak reagowali, gdy przynosiliście ze szkoły kolejną tróję zamiast piątki? Ja ciągle słyszałam: „Dlaczego tak słabo? Naprawdę nie stać cię na więcej? To sprawiło, że długo nie wierzyłam w siebie i wiele lat upłynęło, zanim przestałam być szarą myszką...” Patrycja K., 42 lata
Mogłam się starać, ale mama i tak była niezadowolona. Zawsze jakaś Kasia lub Zosia okazywała się lepsza niż ja. Zawsze znalazło się jakieś „ale”. „Jak ty się uczesałaś? Coś ty ubrała? Jak ty wyglądasz, dziewczyno?! Spójrz lepiej w lustro! Straszydło z siebie zrobiłaś!”, słyszałam.
Jak każda nastolatka szukałam swojej życiowej drogi i próbowałam różnych rzeczy. Kiedyś zaczęłam grać na gitarze.
– O matko! Słoń ci na ucho nadepnął? – skomentowała moją grę mama. Rzuciłam gitarę w kąt. Zaczęłam rysować. Chodziłam nawet na kurs do domu kultury.
– Hmm, artystka z ciebie żadna – kręciła nosem mama, oglądając moje rysunki.
– Zajmij się lepiej czym innym... W ten sposób, zupełnie nieświadomie, rujnowała moje kolejne marzenia. Dorastałam w poczuciu, że nic, co robię, nie zasługuje na podziw.
– Gotować też nie potrafisz... – komentowała mama, gdy pierwsze ciasto, które upiekłam, okazało się niezjadalnym zakalcem.
Za każdym razem było tak samo. Nic więc dziwnego, że miałam całą masę kompleksów. Wydawało mi się, że do niczego się nie nadaję. Byłam zamknięta w sobie i do bólu nieśmiała. Prędzej bym umarła, niż zgłosiła się sama na lekcji. Nawet jeśli znałam odpowiedź na zadawane przez nauczyciela pytanie, nigdy nie podniosłam ręki w górę. W towarzystwie zawsze milczałam – bałam się kompromitacji. Byłam pewna, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia...
Nie mówię, że mama jest temu wszystkiemu winna, ale zamiast pomóc mi w siebie uwierzyć, wciąż podcinała mi skrzydła.
Skończyłam studia z wyróżnieniem, ale o ile nauka nie sprawiała mi większych problemów, zupełnie nie radziłam sobie w życiu osobistym. Moje koleżanki wymieniały chłopaków, a ja wciąż byłam samotna. Wydawało mi się, że nie zasługuję na niczyją miłość... Kiedy Szymon zwrócił na mnie uwagę, byłam wdzięczna losowi, że jakiś facet w końcu zaproponował mi randkę. Pamiętam, jaka spięta szłam na nasze pierwsze spotkanie. Słuchałam Szymona i przytakiwałam: „Masz rację, też tak myślę”. Znalazł we mnie wdzięcznego słuchacza. Może nawet pomyślał, że spotkał bratnią duszę, skoro we wszystkim się z nim zgadzałam... Wiem, że Szymon nie był ideałem, ale kiedy mi się oświadczył, powiedziałam „tak”. Na kogo miałam czekać? Na księcia z bajki? A jeśli taki w ogóle by się nie pojawił?... Mama nie przepadała za moim mężem.
– Jak może cię tak traktować? – wzdychała. – Ja nigdy bym sobie na to nie pozwoliła...
Hmm, dość zabawne. Szymon nie traktował mnie przecież gorzej niż własna matka, ale kiedy patrzyła na to z boku – kłuło ją w oczy?
Byłam cichą, pokorną żoną, nigdy nie miałam własnego zdania. Co kazał mąż, to zrobiłam. On był zadowolony, więc ja też... Urodziłam dziecko, a ono wynagradzało mi wszystko. Może żyłabym tak jeszcze wiele lat, gdybym nie spotkała w życiu osób, które pomogły mi uwierzyć w siebie. Jedną z nich był mój szef. On pierwszy dostrzegł, że jestem pracowita i obowiązkowa. Że można mi powierzyć odpowiedzialne zadania, a ja dopilnuję wszystkiego do końca.
– Ale z pani perfekcjonistka – żartował czasem. To prawda – za cokolwiek się chwyciłam, musiało być zrobione najlepiej, jak umiałam. Czasami mnie nawet drażniło, gdy koleżanki mówiły:
– Wyluzuj trochę. To tylko praca...
Szef widział moje zaangażowanie i docenił je. – Chciałbym, żeby została pani szefową działu – powiedział któregoś dnia.
– Ja? – zdziwiłam się. Już miałam powiedzieć: „Przecież ja się do tego nie nadaję”, ale na szczęście ugryzłam się w język. – Wiem, że się pani sprawdzi. Tylko proszę bardziej uwierzyć w siebie – spojrzał mi w oczy z sympatią. Nie miał pojęcia, jakie to było dla mnie wyzwanie. Bycia szefową się trzeba nauczyć – trzeba zbudować relacje z ludźmi, trzeba się nauczyć nimi zarządzać, a przecież ja nigdy tego nie robiłam. Bałam się, że kiedy szef ogłosi swoją decyzję, wszyscy zaczną się dziwić: „Dlaczego ona?”. Tymczasem wszyscy mi gratulowali... To była dla mnie nieoceniona lekcja życia. Codziennie musiałam przełamywać swoje lęki, codziennie uczyłam się czegoś nowego. Wciąż musiałam podejmować samodzielne decyzje. Początkowo nieustannie zamartwiałam się tym, jak oceniają mnie inni. „Czy jestem wystarczająco dobra?”, zastanawiałam się. Moja odpowiedzialność uchroniła mnie przed niejedną wpadką. Szef mnie chwalił, a to dodawało mi odwagi. Z czasem zaczęłam się czuć coraz pewniej.
– Już nawet chodzisz jak szefowa – śmiały się koleżanki. Coś w tym było. Sama nie zauważyłam, kiedy przestałam być milczącą, szarą myszką. Już nie przepraszałam za to, że żyję. Chodziłam z podniesioną głową. Miałam własne zdanie i nie bałam się go forsować. Problem w tym, że w moim małżeństwie zaczęło się coś psuć.
– W pracy rządzisz, to teraz i mną byś chciała? – dogryzał mi mąż. Wciąż miał do mnie pretensje. W sumie zawsze tak było, ale dopiero teraz zaczęłam się buntować.
– Nie mów tak do mnie... Nie masz racji... – zwracałam mu uwagę, co nie pomagało łagodzić sytuacji. Mąż nie był przyzwyczajony, że żona mówi mu „nie”. W którymś momencie zaczęliśmy ze sobą walczyć – jakby każde chciało pokazać, że nie ustąpi.
Nasze małżeństwo zmieniło się w pole bitwy, a ja dojrzałam do decyzji, żeby powiedzieć: „już dość”.
– Chcę się z tobą rozwieść – zdecydowałam w końcu. Szymon był w szoku, ja też. Straszył, że sobie nie poradzę. Moja mama robiła to samo:
– Nie bądź głupia! Macie dziecko, powinnaś ratować rodzinę... Tym razem jej nie posłuchałam. Tak bardzo chciałam im udowodnić, że sobie poradzę, że dla czystej przekory bym się rozwiodła. Zrobiłam to i... odetchnęłam z ulgą. Mama poczuła się w obowiązku, żeby zastąpić mi męża. Ciągle wtrącała się do mojego życia, komentowała moje decyzje, mówiła, co powinnam zrobić (bo generalnie ciągle robiłam coś źle). Byłam jednak mądrzejsza i silniejsza niż kiedyś. Umiałam stawiać granice. Mówiłam: „Mamo, to moje życie. Chcę żyć po swojemu”. Nie słuchałam jej dobrych rad, co nieraz kończyło się awanturami i trzaskaniem drzwiami.
– Moja noga już nigdy tutaj nie postanie – odgrażała się, ale przecież wiedziałam, że wróci. Mojego syna kochała miłością bezwarunkową. Cokolwiek by zrobił, to zawsze go broniła. Czasami miałam do niej żal, że kocha go bardziej niż mnie, ale musiałam się z tym pogodzić...
Kiedy ponownie się zakochałam i chciałam ułożyć sobie życie z Piotrem, mama zaczęła mnie straszyć, że zrobię krzywdę synowi.
– Dziecko powinno być dla ciebie najważniejsze. Jemu się powinnaś poświęcić...
– Ale ja nie chcę się poświęcać – stwierdziłam. – Chcę być szczęśliwa, mamo. Nie bardzo wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Sceptycznie obserwowała, jak układam sobie życie, ale udało mi się stworzyć całkiem fajną rodzinę. Z moim obecnym partnerem myślimy nawet o tym, żeby postarać się o dziecko. Wiem, mama uważa, że jestem na to za stara, że sobie nie poradzę.
– Poradzę sobie... – uśmiecham się tylko. – W końcu musisz we mnie uwierzyć, mamo...