"Właścicielka kota, którego leczyłem, wmówiła sobie, że mnie kocha. Zaczęła mnie prześladować..."
Jestem weterynarzem. Leczyłem kota, którego właścicielka zaczęła mnie prześladować
Fot. 123RF

"Właścicielka kota, którego leczyłem, wmówiła sobie, że mnie kocha. Zaczęła mnie prześladować..."

Jestem weterynarzem, a ta dziewczyna przyszła do mnie z chorym kotem. Wkrótce ubzdurała sobie, że nasze spotkanie było przeznaczeniem i jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Stała się moją stalkerką. W końcu zrobiło się niebezpiecznie... Jakub, 32 lata

Nie pamiętam pierwszego spotkania z dziewczyną, która przez długie miesiące mnie prześladowała i narzucała mi się ze swoimi miłosnymi wyznaniami, Wiem jedynie, że musiała pojawić się w lecznicy, którą prowadzę, i tam ubzdurać sobie, że nasze spotkanie to przeznaczenie, miłość od pierwszego wejrzenia i Bóg wie, co jeszcze...

Miała w sobie coś niepokojącego

Za drugim razem wpadliśmy na siebie w supermarkecie w pobliżu mojego domu. Chociaż teraz, znając już całą historię tej chorej znajomości, mogę zaryzykować stwierdzenie, że spotkanie było przez nią starannie zaaranżowane. Zaszła mi drogę przy stoisku z warzywami – niezbyt wysoka, raczej pulchna, ze starannie spiętymi w kucyk włosami. Pomyślałem, że skądś ją znam i wtedy ona chwyciła mnie za ramię.
– Nie poznaje mnie pan, doktorze? – zapytała. – Byłam u pana dwa tygodnie temu z Lusią – dodała.
Lusia to imię co drugiego królika, kota czy innego domowego pupila, więc nadal nie wiedziałem, z kim mam do czynienia. Dopiero kiedy dziewczyna przypomniała mi, że szara kotka cierpiała na astmę, zorientowałem się, o którego zwierzaka chodziło. Tylko jej właścicielkę pamiętałem jak przez mgłę...
– Nigdy nie zapomnę, ile pan zrobił dla Lusi, doktorze – dziewczyna wciąż tarasowała mi drogę sklepowym wózkiem, a jej palce zaciskały się na moim ramieniu.
– Miło mi – wysiliłem się na sztuczny uśmiech, potem przeprosiłem, dodając, że żona czeka na mnie w aucie.
– To do zobaczenia! – rzuciła.
Wyszedłem ze sklepu dziwnie poirytowany. Zazwyczaj nie mam nic przeciwko krótkim pogawędkom z właścicielami zwierząt, które leczę, ale w tej dziewczynie było coś niepokojącego. Te jej poufałe gesty, jakieś napięcie, które wyczuwałem w kontakcie z nią – wszystko to bardzo mi się nie spodobało. Zdecydowałem, że kiedy pojawi się w lecznicy jeszcze raz, poślę ją do kolegi, który pracuje ze mną. Nie przewidziałem tylko jednego.
– Nie ma mowy, żebym leczyła Lusię u innego lekarza! – kilka dni później moja wielbicielka awanturowała się na całą poczekalnię. Westchnąłem i, chcąc uniknąć większych problemów, zaprosiłem ją do środka. Kot miał się dobrze, jego pani – wręcz przeciwnie.
– Czy pan tego nie widzi? – zapytała, kiedy już chciałem zakończyć wizytę.
– Ale czego? – spojrzałem na nią zdziwiony.
– Kiedy zobaczyłam pana po raz pierwszy, to było jak... Pomyślałam, że jest pan mężczyzną, o jakim zawsze marzyłam i...
– O czym pani mówi?! – przerwałem jej ostro. – Jestem żonaty – dodałem, a potem poradziłem, żeby dla dobra nas wszystkich zmieniła kotce weterynarza. Chwilę potem niemal wyprowadziłem ją przed lecznicę i zatrzasnąłem drzwi.

Zaczęła mnie nachodzić w lecznicy i w domu

Rejestratorka posłała mi zza kontuaru zaciekawione spojrzenie, a kiedy podszedłem do niej, szepnęła, że ta dziewczyna kręci się wokół lecznicy całymi dniami.
– Czasem siedzi na tym kamiennym murku i skubie słonecznik, patrząc w nasze okna – powiedziała.
– Z nią jest coś nie tak. Co gorsza, ubzdurała sobie, że jestem facetem jej życia – mruknąłem, na co rejestratorka zachichotała.
– No, w tym przypadku to akurat ją rozumiem – mrugnęła do mnie kokieteryjnie, a na poważnie dodała:
– Następnym razem odeślę ją do innej lecznicy.
– Mało to profesjonalne, ale w tej sytuacji... Tylko kota żal – westchnąłem.
Po tygodniu moja wielbicielka znów się pojawiła i już od progu narobiła rabanu.
– Pani Aniu, nie może pani robić tutaj takich scen. Po naszej ostatniej rozmowie zdecydowałem, że nie będę się dłużej zajmował pani kotem i to jest ostateczna decyzja – wycedziłem przez zęby. – Proszę wyjść.
Posłała mi przeciągłe spojrzenie, w końcu niechętnie ruszyła w stronę drzwi.
– Po prostu jej nie umawiaj, w końcu zrozumie – poprosiłem rejestratorkę. Miałem nadzieję, że najgorsze już za mną. Niestety, kiedy wieczorem wróciłem do domu, moja córeczka bawiła się z małym kotkiem.
– Dostała go od jakiejś dziewczyny i nie chce zrozumieć, że nie możemy go zatrzymać – westchnęła żona.
– Zaraz, zaraz! Od jakiej dziewczyny?! – wybuchłem.
– Nie wiem. Natalia siedziała na ławce pod blokiem, kiedy podeszła do niej jakaś kobieta i powiedziała, że biedny kotek nie ma domu – zrelacjonowała poirytowana Majka. Wolałem nie ryzykować i od razu opowiedziałem o wszystkim żonie.
– To jakaś wariatka! Wmówiła sobie, że o naszym spotkaniu zdecydowało przeznaczenie, a teraz mnie nachodzi. W lecznicy, w markecie, teraz tutaj – tłumaczyłem.
– Dawaj tego kota, odwiozę go! Pojechałem do lecznicy i odnalazłem adres tej wariatki.

Zrobiło się niebezpiecznie

Okolica była nieciekawa. Same rudery przy dawno zamkniętej fabryce, parę rozsypujących się domów, błotnista droga. Popytałem o dziewczynę wśród sąsiadów i dowiedziałem się wielu niepokojących rzeczy.
Mieszka z matką pijaczką i braćmi. Całymi dniami włóczy się po mieście i zbiera chore koty. A potem opowiada naokoło, że znalazła weterynarza, który je wyleczy, że niby jakiś w niej zakochany. Ale kto w to, panie, uwierzy? Ona na rencie siedzi od lat, podobno miała jakieś załamanie nerwowe czy coś – powiedziała mi jedna z sąsiadek dziewczyny. – Teraz to u nich podobno czternaście kotów urzęduje. Straszny tam zaduch, bałagan i pijactwo! – dokończyła z pogardą.
Postawiłem wiklinowy kosz z kotem na ganku domu mojej „adoratorki” i zapukałem do drzwi. Pojawiła się w progu ubrana w jakąś wymiętą sukienkę, z potarganymi włosami.
– Przyjechałeś – wyszeptała rozanielona na mój widok. – Wiedziałam, że kiedyś wreszcie przyjedziesz.
– Trzymaj się z daleka ode mnie i od mojej rodziny, słyszysz?! – warknąłem. Tym razem to ja wbiłem palce w jej ramię.
– Ty dalej nic nie rozumiesz? – zaczęła. – Kocham cię! Kocham do szaleństwa! I zdobędę! Jeszcze przyjdzie dzień, w którym będę dla ciebie wszystkim – usłyszałem.
Zostawiłem jej tego nieszczęsnego kota i wybiegłem, zatrzaskując za sobą furtkę. Kiedy wróciłem do domu, znalazłem na mojej służbowej komórce pięć SMS-ów. Wszystkie od niej. „Kocham Cię i nigdy z Ciebie nie zrezygnuję! Powiedz żonie, żeby się wynosiła z Twojego życia, bo to moje miejsce!”, przeczytałem ostatnią wiadomość.
– Natychmiast jedź na policję – powiedziała Majka. – To się robi niebezpieczne – dodała przerażona.
Pojechałem. Trafiłem na młodą funkcjonariuszkę, która bardzo serio podeszła do całej sprawy.
– To samo spotkało kiedyś mojego znajomego lekarza. Niezrównoważona emocjonalnie pacjentka gnębiła go miesiącami. W końcu porwała jego pięcioletniego synka. Co gorsza, tamten człowiek przez dłuższy czas był przez policję traktowany bez zrozumienia, z politowaniem. Funkcjonariusze śmiali się za plecami tego człowieka i pukali się w czoło. Dopiero ta sprawa z dzieckiem otworzyła wszystkim oczy. Na szczęście historia skończyła się dobrze, ale teraz jesteśmy już wyczuleni na takie „zaloty” – powiedziała policjantka, prosząc, żebym jeszcze raz wszystko jej dokładnie opowiedział. Streściłem jej więc tę całą smutną historię. Mam nadzieję, że moja rodzina już niedługo odetchnie z ulgą... Będziemy bezpieczni tylko wtedy, kiedy tę nieszczęsną dziewczyną zajmie się policja... 

Czytaj więcej