"Co roku mieliśmy w swoim domu na wsi nieproszonych gości. W końcu się zbuntowałam..."
Ubiegły rok mieliśmy spokojny jak nigdy dotąd. Mam nadzieję, że teraz będzie podobnie!
Fot. 123rf.com

"Co roku mieliśmy w swoim domu na wsi nieproszonych gości. W końcu się zbuntowałam..."

"Odkąd przenieśliśmy się z dużego miasta na wieś, przez nasz dom przewinęło się mnóstwo znajomych. Tak im się u nas podobało, że przestali czekać na zaproszenia, tylko zjeżdżali sami. Myśleli, że jesteśmy jakimiś krezusami i liczyli na pełen wikt, opierunek i obsługę..." 

Zwykle już od wiosny zaczynaliśmy dostawać sporo korespondencji od rodziny i znajomych. Nie pamiętali ani o imieninach, ani o świętach, za to w kwietniu, najpóźniej w maju słali krótkie, lecz serdeczne listy. Każdy brzmiał mniej więcej podobnie: „W lipcu będziemy niedaleko Was, to wpadniemy na tydzień. Cieszycie się? My też!”. Sęk w tym, że my się wcale nie cieszyliśmy. Im, skubańcom, wcale nie chodziło o uściskanie mnie i mojej rodziny, ale o darmowy wypoczynek na wsi. W końcu miałam tego dość...

Przez nasz dom przewinęło się mnóstwo osób

Przenieśliśmy się do Lipowej Małej równo dwanaście lat temu. Przyjaciele pukali się w głowę, kpili, że jesteśmy naiwni, jeśli na rolnictwie chcemy biznes robić.
– Poczekajcie trochę, jeszcze wam oko zbieleje! – odgrażał się Szymon.
Odziedziczyliśmy po jego ciotce spory kawałek ziemi. Sprzedaliśmy więc pewną część, a za te pieniądze postawiliśmy niewielki dom, wzbogaciliśmy sad i ogród. I wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby podzielić się tym pięknem jeszcze z kimś. Zaprosiliśmy na wakacje jednych przyjaciół, potem drugich...

W ciągu kilku lat przez nasz dom przewinęło się mnóstwo zaprzyjaźnionych i spokrewnionych osób. Tak im się u nas spodobało, że przestali czekać na zaproszenia, tylko zjeżdżali sami.
– A gdyby nas nie było? – spytałam kiedyś kolejnych gości, gdy z niewielkiego auta, oprócz przyjaciółki i jej męża, wytoczyła się jeszcze teściowa, ciotka i wuj.
– Wciąż musicie doglądać gospodarstwa, a to trzyma was na miejscu – zawołał radośnie wuj. – Nie sprawimy kłopotu. Zostawimy tylko na kilka dni mamę i ciotkę...
Nawet nie zapytali, czy można. Wtedy już powinnam zareagować, ale nie starczyło mi odwagi.

Przez gości czułam wyraźną lukę w budżecie

Goście bardzo chcieli być użyteczni i z ochotą brali się za prace, o których nie mieli zielonego pojęcia.
– Jeżeli pani koniecznie chce pomóc, to proszę dzisiaj ugotować obiad – mówiłam, patrząc, jak brutalnie jeździ grabiami po moich świeżo posianych roślinkach.
– Obiad, proszę pani, to ja gotuję w domu, a tu jestem na letnisku – zaśmiała się.
Odetchnęłam z ulgą, gdy wreszcie po dwóch tygodniach odebrała je rodzina. Potem gościliśmy jeszcze dwoje dzieci naszych innych przyjaciół i niedołężną stryjenkę mojej bratowej. Wstawałam o świcie, kładłam się spać przemęczona późnym wieczorem, bo goście gośćmi, ale z czegoś przecież musieliśmy żyć...
– Mamusia tak świetnie się tu u was czuje, że nie chce wracać – cieszyła się przyjaciółka.
W obawie, żeby nie chciała zostawić mamusi na następne dwa tygodnie, wymyśliłam przyjazd gości zagranicznych.
– Nie obawiasz się tych zagraniczniaków? Podobno mają straszne maniery?
– Za to dobrze płacą – odparłam dobitnie.
Wszyscy dotychczasowi goście jedli i pili u nas za darmo i żadnemu nie przyszło do głowy czymkolwiek się odwdzięczyć.
– No, w waszej sytuacji te parę groszy chyba nie ma znaczenia? – zdziwiła się.
– Gonimy resztkami – rzuciłam twardo. – Chyba już słyszałaś o dramatycznej sytuacji polskiego rolnictwa?
Nie mówiłam poważnie.

Dawaliśmy sobie jakoś radę, ale po wakacjach czułam wyraźną lukę w budżecie. Jeżeli nasza trzyosobowa rodzina zjadała na śniadanie pięć bułek, to w okresie wzmożonego napływu gości, szło nam dwadzieścia sześć do trzydziestu na jeden posiłek. A przecież nie samymi bułkami karmiliśmy ludzi. W ubiegłym roku zbuntowałam się, powiedziałam: koniec i kropka!
– Akurat! – mruknął Szymon. – I tak zjadą.
– Niedoczekanie ich – postanowiłam.

Usiadłam do biurka i napisałam osiemnaście identycznych listów

Szczególnie irytujące było podrzucanie nam starszych krewnych oraz nieletnich dzieci naszych znajomych. To się tylko tak mówi: „wysyłamy wam Joasię, ona jest zupełnie niekłopotliwa, wystarczy, że łyknie świeżego powietrza i od razu odżyje”. Odżyła tak że zakochała się w synu sąsiada. A później połknęła tabletki uspokajające w dużej ilości. W ostatniej chwili wypompowaliśmy z niej to świństwo... Do dziś czuję dreszcz na myśl, co by było, gdybym akurat nie wróciła do domu.

Kiedy więc powiedziałam: koniec! Zaraz usiadłam do biurka i napisałam osiemnaście identycznych listów. Tylko nagłówki były inne: Jasiu, Zosiu, Marysiu... „I nie planujcie kochani w tym roku wizyty u nas, bo, niestety, sprzedaliśmy nasz sad i dom. Jeszcze tylko przez kilka miesięcy będziemy tutaj mieszkali i pracowali, a potem zwijamy manatki i jedziemy do Kanady. Przed wyjazdem zatrzymamy się u Was na dłużej, to wtedy sobie pogadamy.” Szymon przestudiował uważnie listy.
– Wiesiu, a czy aby nie za daleko nas wysyłasz? Do Kanady kawał drogi?
– Za blisko nie można, bo skubańcy zechcą nas odwiedzić. Teraz o paszport łatwo.
– Może masz rację... Chyba ta Kanada nie jest taka głupia... – zamyślił się.

Nikt nie zechciał się odwdzięczyć za gościnę

Listy wysłałam razem z noworocznymi życzeniami i czekałam co będzie dalej. Do maja nie nadeszła żadna korespondencja. Nikt nam nie życzył szerokiej drogi i powodzenia, jak również nie zapraszał nas, żebyśmy przed wyjazdem do Kanady spędzili u niego trochę czasu. Już powoli oddychałam z ulgą, choć wciąż jeszcze nie miałam pewności, czy każdy z nich dostał mój list. Jeszcze mogli przyjechać...

Lipiec jednak mieliśmy spokojny jak nigdy dotąd. Pobieliliśmy drzewa, pozbyliśmy się chwastów – słowem doprowadziłam do idealnego porządku ogród i mimo że pracowałam od rana do wieczora, wcale nie czułam zmęczenia. Nagle na początku sierpnia zjawiła się Zosia, moja dawna serdeczna przyjaciółka. Dostała list i wracając znad morza postanowiła wdepnąć, żeby przekonać się na własne oczy...
– Tak, a o czym? – przerwałam.
– No, a co ty myślisz?! Że ja się wami w ogóle nie interesuję? Bankrutujecie, czy awansujecie? Bo muszę wam powiedzieć, że wśród znajomych różnie się mówi. Podobno zgubiły was jakieś lewe interesy z zagranicznymi turystami?
– No... rzeczywiście – przyznałam potulnie, czując, że jestem już bliska sukcesu. – Dom odnowiony, sprzedany razem z meblami. Na początku września wyjeżdżamy. Wpadniemy do was oczywiście, bo właśnie planujemy się tam zatrzymać na kilka dni.

To nie był koniec mojego odwetu

Na te słowa Zosia załamała ręce. Okazało się, że z mężem i dwójką dzieci w licealnym wieku, nie bacząc na ich naukę, na początku września wyjeżdżała do sanatorium. Ze zrozumiałych względów nie mogła więc zrewanżować się za gościnę. A gościła u nas co roku, średnio przez trzy tygodnie. Spakowali się i wyjechali dość pospiesznie, ale pożegnali się wylewnie. Prosili o przysłanie im naszego adresu w Kanadzie.
– Ale chyba nie wyślesz im tego fikcyjnego adresu? – zapytał Szymon.
Wiedział już, na co mnie stać!
– Nie masz racji, kochany. Oni wszyscy zasłużyli, żeby dostać nasz adres w Kanadzie. Niech jadą i nas szukają!

 

Czytaj więcej