"Odkąd przenieśliśmy się z dużego miasta na wieś, przez nasz dom przewinęło się mnóstwo znajomych. Tak im się u nas podobało, że przestali czekać na zaproszenia, tylko zjeżdżali sami. Myśleli, że jesteśmy jakimiś krezusami i liczyli na pełen wikt, opierunek i obsługę. Na dodatek obgadywali nas za naszymi plecami..." Wiesia, 45 lat
Zwykle już od wiosny zaczynaliśmy dostawać sporo korespondencji od rodziny i znajomych. Nie pamiętali ani o imieninach, ani o świętach, za to w kwietniu, najpóźniej w maju słali krótkie, lecz serdeczne listy. Każdy brzmiał mniej więcej podobnie: „W lipcu będziemy niedaleko Was, to wpadniemy na tydzień. Cieszycie się? My też!”. Sęk w tym, że my się wcale nie cieszyliśmy. Im, skubańcom, wcale nie chodziło o uściskanie mnie i mojej rodziny, ale o darmowy wypoczynek na wsi. W końcu miałam tego dość...
Przenieśliśmy się do Lipowej Małej równo dwanaście lat temu. Przyjaciele pukali się w głowę, kpili, że jesteśmy naiwni, jeśli na rolnictwie chcemy biznes robić.
– Poczekajcie trochę, jeszcze wam oko zbieleje! – odgrażał się Szymon.
Odziedziczyliśmy po jego ciotce spory kawałek ziemi. Sprzedaliśmy więc pewną część, a za te pieniądze postawiliśmy niewielki dom, wzbogaciliśmy sad i ogród. I wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby podzielić się tym pięknem jeszcze z kimś. Zaprosiliśmy na wakacje jednych przyjaciół, potem drugich...
W ciągu kilku lat przez nasz dom przewinęło się mnóstwo zaprzyjaźnionych i spokrewnionych osób. Tak im się u nas spodobało, że przestali czekać na zaproszenia, tylko zjeżdżali sami.
– A gdyby nas nie było? – spytałam kiedyś kolejnych gości, gdy z niewielkiego auta, oprócz przyjaciółki i jej męża, wytoczyła się jeszcze teściowa, ciotka i wuj.
– Wciąż musicie doglądać gospodarstwa, a to trzyma was na miejscu – zawołał radośnie wuj. – Nie sprawimy kłopotu. Zostawimy tylko na kilka dni mamę i ciotkę...
Nawet nie zapytali, czy można. Wtedy już powinnam zareagować, ale nie starczyło mi odwagi.
Goście bardzo chcieli być użyteczni i z ochotą brali się za prace, o których nie mieli zielonego pojęcia.
– Jeżeli pani koniecznie chce pomóc, to proszę dzisiaj ugotować obiad – mówiłam, patrząc, jak brutalnie jeździ grabiami po moich świeżo posianych roślinkach.
– Obiad, proszę pani, to ja gotuję w domu, a tu jestem na letnisku – zaśmiała się.
Odetchnęłam z ulgą, gdy wreszcie po dwóch tygodniach odebrała je rodzina. Potem gościliśmy jeszcze dwoje dzieci naszych innych przyjaciół i niedołężną stryjenkę mojej bratowej. Wstawałam o świcie, kładłam się spać przemęczona późnym wieczorem, bo goście gośćmi, ale z czegoś przecież musieliśmy żyć...
– Mamusia tak świetnie się tu u was czuje, że nie chce wracać – cieszyła się przyjaciółka.
W obawie, żeby nie chciała zostawić mamusi na następne dwa tygodnie, wymyśliłam przyjazd gości zagranicznych.
– Nie obawiasz się tych zagraniczniaków? Podobno mają straszne maniery?
– Za to dobrze płacą – odparłam dobitnie.
Wszyscy dotychczasowi goście jedli i pili u nas za darmo i żadnemu nie przyszło do głowy czymkolwiek się odwdzięczyć.
– No, w waszej sytuacji te parę groszy chyba nie ma znaczenia? – zdziwiła się.
– Gonimy resztkami – rzuciłam twardo. – Chyba już słyszałaś o dramatycznej sytuacji polskiego rolnictwa?
Nie mówiłam poważnie.
Dawaliśmy sobie jakoś radę, ale po wakacjach czułam wyraźną lukę w budżecie. Jeżeli nasza trzyosobowa rodzina zjadała na śniadanie pięć bułek, to w okresie wzmożonego napływu gości, szło nam dwadzieścia sześć do trzydziestu na jeden posiłek. A przecież nie samymi bułkami karmiliśmy ludzi. W ubiegłym roku zbuntowałam się, powiedziałam: koniec i kropka!
– Akurat! – mruknął Szymon. – I tak zjadą.
– Niedoczekanie ich – postanowiłam.
Szczególnie irytujące było podrzucanie nam starszych krewnych oraz nieletnich dzieci naszych znajomych. To się tylko tak mówi: „wysyłamy wam Joasię, ona jest zupełnie niekłopotliwa, wystarczy, że łyknie świeżego powietrza i od razu odżyje”. Odżyła tak że zakochała się w synu sąsiada. A później połknęła tabletki uspokajające w dużej ilości. W ostatniej chwili wypompowaliśmy z niej to świństwo... Do dziś czuję dreszcz na myśl, co by było, gdybym akurat nie wróciła do domu.
Kiedy więc powiedziałam: koniec! Zaraz usiadłam do biurka i napisałam osiemnaście identycznych listów. Tylko nagłówki były inne: Jasiu, Zosiu, Marysiu... „I nie planujcie kochani w tym roku wizyty u nas, bo, niestety, sprzedaliśmy nasz sad i dom. Jeszcze tylko przez kilka miesięcy będziemy tutaj mieszkali i pracowali, a potem zwijamy manatki i jedziemy do Kanady. Przed wyjazdem zatrzymamy się u Was na dłużej, to wtedy sobie pogadamy.” Szymon przestudiował uważnie listy.
– Wiesiu, a czy aby nie za daleko nas wysyłasz? Do Kanady kawał drogi?
– Za blisko nie można, bo skubańcy zechcą nas odwiedzić. Teraz o paszport łatwo.
– Może masz rację... Chyba ta Kanada nie jest taka głupia... – zamyślił się.
Listy wysłałam razem z noworocznymi życzeniami i czekałam co będzie dalej. Do maja nie nadeszła żadna korespondencja. Nikt nam nie życzył szerokiej drogi i powodzenia, jak również nie zapraszał nas, żebyśmy przed wyjazdem do Kanady spędzili u niego trochę czasu. Już powoli oddychałam z ulgą, choć wciąż jeszcze nie miałam pewności, czy każdy z nich dostał mój list. Jeszcze mogli przyjechać...
Lipiec jednak mieliśmy spokojny jak nigdy dotąd. Pobieliliśmy drzewa, pozbyliśmy się chwastów – słowem doprowadziłam do idealnego porządku ogród i mimo że pracowałam od rana do wieczora, wcale nie czułam zmęczenia. Nagle na początku sierpnia zjawiła się Zosia, moja dawna serdeczna przyjaciółka. Dostała list i wracając znad morza postanowiła wdepnąć, żeby przekonać się na własne oczy...
– Tak, a o czym? – przerwałam.
– No, a co ty myślisz?! Że ja się wami w ogóle nie interesuję? Bankrutujecie, czy awansujecie? Bo muszę wam powiedzieć, że wśród znajomych różnie się mówi. Podobno zgubiły was jakieś lewe interesy z zagranicznymi turystami?
– No... rzeczywiście – przyznałam potulnie, czując, że jestem już bliska sukcesu. – Dom odnowiony, sprzedany razem z meblami. Na początku września wyjeżdżamy. Wpadniemy do was oczywiście, bo właśnie planujemy się tam zatrzymać na kilka dni.
Na te słowa Zosia załamała ręce. Okazało się, że z mężem i dwójką dzieci w licealnym wieku, nie bacząc na ich naukę, na początku września wyjeżdżała do sanatorium. Ze zrozumiałych względów nie mogła więc zrewanżować się za gościnę. A gościła u nas co roku, średnio przez trzy tygodnie. Spakowali się i wyjechali dość pospiesznie, ale pożegnali się wylewnie. Prosili o przysłanie im naszego adresu w Kanadzie.
– Ale chyba nie wyślesz im tego fikcyjnego adresu? – zapytał Szymon.
Wiedział już, na co mnie stać!
– Nie masz racji, kochany. Oni wszyscy zasłużyli, żeby dostać nasz adres w Kanadzie. Niech jadą i nas szukają!