Elżbieta Zającówna zmarła w wieku 66 lat. Od wielu lat cierpiała na poważną chorobę i to ona zmieniła jej hierarchię wartości. Zrozumiała, co jest w życiu najważniejsze i odeszła z zawodu. Przez cały czas mogła liczyć na wsparcie najbliższych: męża Krzysztofa Jaroszyńskiego i córki Gabrieli.
Przepiękny uśmiech, radość w oczach i młodzieńczy wygląd. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu! Kiedy więc w miniony październikowy wtorek w internecie pojawiły pierwsze informacje, że znakomita aktorka Elżbieta Zającówna odeszła, nie wszyscy chcieli w to uwierzyć. Wielu z nas myślami było już ze swoimi zmarłymi najbliższymi, a tu jeszcze jedna osoba, którą Bóg powołał do siebie.
Miała tylko 66 lat, choć nie było tajemnicą, że od lat boryka się z problemami zdrowotnymi: cierpiała na chorobę von Willebranda, czyli zaburzenia krzepliwości krwi.
– Kiedy poważnie zachorowałam, zasadniczo zmieniła się moja hierarchia wartości. Zrozumiałam, co w życiu najważniejsze. Zmieniło się też moje podejście do zawodu. Powiedziałam sobie, że nie będę umierać na scenie. Po prostu nie! – powiedziała w jednym z wywiadów. Tylko raz zrobiła wyjątek – w 2022 roku pojawiła się przed kamerą. Zagrała w komedii „Szczęścia chodzą parami" u boku Piotra Machalicy. Dla niego, jak się okazało, to również była ostatnia rola.
Jej najbliżsi do końca mieli nadzieję, że to jeszcze nie koniec, a przed nimi wiele szczęśliwych dni. Z mężem, satyrykiem, scenarzystą i kabareciarzem Krzysztofem Jaroszyńskim (71) aktorka w 1991 roku doczekała się córki Gabrieli. A przecież mało brakowało, a z tej miłości nic by nie wyszło. Dlaczego?
Pod koniec lat 80. pan Krzysztof pojawił się w warszawskim teatrze Syrena na spotkaniu z reżyserem, dla którego miał napisać sztukę. Po krótkiej rozmowie reżyser przedstawił mu kandydatkę do jednej z ról. I chociaż satyryk był oczarowany jej urodą, bo znał ją i wiele już razy widział w filmie i teatrze, zaprotestował, stwierdzając, że nie nadaje się do tworzonej przez niego roli, bo jest… za młoda! Potem starał się o nią tak długo, aż w końcu mu wybaczyła, że nie chciał jej w obsadzie sztuki. Choć oboje byli po przejściach, mieli za sobą miłosne zawody, zaryzykowali.
Elżbieta Zającówna grała w serialu „Matki, żony i kochanki”, dzięki czemu zdobyła jeszcze większą popularność, jej mąż zaś święcił triumfy jako reżyser i scenarzysta, bo to on wymyślił takie seriale komediowe jak „Daleko od noszy” i „Szpital na perypetiach”. Wtedy wokół niego zaczęły się pojawiać młode i piękne aktorki. – Na chwilę zapomnieliśmy, że się kochamy. Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że musimy ratować nasz związek – opowiadała pani Elżbieta.
Po ponad 30 razem przeżytych latach, mimo okresowych burz i zawirowań, wciąż wiele ich łączyło. Jak oboje przyznawali, prowadzili zwariowane życie. – Mój dom rodzinny był zupełnie inny od naszego. Spokojny, zorganizowany, z obiadami o określonej porze i spacerami – wspominała aktorka. Zapytana jednak, czy zmieniłaby coś w swoim życiu, bez wahania odpowiadała, że nie. Dziś to już tylko pięknie wspomnienie, a nam pozostały niezapomniane role i uśmiech Elżbiety Zającówny.