"Czasami tak się zdarza, że swoją wielką miłość spotykasz dopiero po trzydziestce. I wtedy nagle życie nabiera tempa. Chcesz nadrobić stracony czas. Dogonić znajomych, którzy już od dawna mają dzieci. Niestety często jest to wyścig z przeszkodami, a jego finał bywa zaskakujący..." Dorota, 39 lat
Kiedy poznałam Karola, miałam trzydzieści trzy lata. Rok później wzięliśmy ślub. Mówi się, że im ludzie starsi, tym ostrożniejsi, ale my wiedzieliśmy też, że jeśli się spotyka tę właściwą osobę, nie ma co czekać. Kochaliśmy się i chcieliśmy mieć dzieci. – Przynajmniej dwójkę – powtarzał Karol z szelmowskim uśmiechem.
Zaraz po ślubie przestaliśmy się zabezpieczać. I chociaż staraliśmy się bardzo, to efektów nie było. Nastały dla nas ciężkie czasy, bo kiedy chcesz zajść w ciążę, a nie możesz, to myśl o dziecku staje się obsesją. Każdy miesiąc przynosił nadzieję, każda miesiączka – rozczarowanie. Rodzinie i znajomym mówiliśmy, że mamy jeszcze czas, chociaż dobrze wiedzieliśmy, że jest go coraz mniej.
Postanowiłam, że nie ma na co dłużej czekać i zaczęłam szukać pomocy u specjalisty. Ginekolog od razu wykrył u mnie wodniaka jajowodów. Musiałam poddać się operacji. Przy okazji pousuwano również istniejące na jajowodach zrosty i dzięki temu wszystko wróciło do normy. Byłam zdrowa i teoretycznie mogłam zajść w ciążę.
– W takich wypadkach trzeba też przebadać mężczyznę – stwierdził lekarz. Karol dostał skierowanie do androloga i... okazało się, że ma słabe plemniki. Kiedy mi o tym powiedział, zaczerwienił się jak dziecko. Doktor podejrzewał, że problemy męża mogą mieć coś wspólnego z jego pracą.
– Przecież w drukarni mam kontakt z farbami, no i z metalami ciężkimi. To one mogą być przyczyną tego, że nie możemy mieć dzieci – Karol tłumaczył mi spokojnie.
Widziałam, że jest załamany i o nasze problemy obwiniał siebie.
– Przynajmniej już coś wiemy, kochanie – pocieszałam go.
Chodziliśmy do różnych specjalistów. Większość z nich proponowała nam sztuczne zapłodnienie. Jeden powiedział mi nawet, że jeśli będę chciała, mogę skorzystać z banku spermy.
– Zabieg jak każdy inny. Można męża nie zawiadamiać, bo dobierzemy dawcę podobnego do niego – lekarz dodał bez zażenowania.
– Pan żartuje?
– Nie – odparł, a ja szybko stamtąd uciekłam. Byłam zszokowana. Nigdy bym się na coś takiego nie zdecydowała. Przecież to tak, jakbym zdradziła mojego Karola. Bardzo chciałam dziecka, czuć, jak ono rośnie i porusza się w moim brzuchu, ale nie za wszelką cenę. Zamierzałam je mieć z własnym mężem, a nie anonimowym dawcą spermy.
Przede wszystkim postanowiliśmy zmienić specjalistę. Przeszliśmy „pełną diagnostykę męża i żony”. Większość z zabiegów, którym nas poddawano, nie należała do przyjemnych, ale wtedy przekonaliśmy się, jak wielka jest nasza determinacja. Zgodzilibyśmy się na wszystkie możliwe badania, byle tylko udało nam się wreszcie zajść w ciążę. Nie mnie, ale nam, bo przecież oboje bardzo staraliśmy się o dziecko. Pozostał jednak problem słabych plemników. Z tego właśnie powodu nie mogło dojść do zapłodnienia w naturalny sposób. Zdecydowaliśmy się na metodę in vitro.
Nie mieliśmy oporów, żeby się poddać takiemu zabiegowi. Wiem, że wielu ludzi w naszej sytuacji zdecydowałoby się na wzięcie jakiegoś malucha z domu dziecka, tym bardziej że Kościół potępia zapłodnienie poza ustrojem matki. My też myśleliśmy o adopcji, ale dopóki istniał cień nadziei na to, że możemy mieć własne dziecko, chcieliśmy spróbować. Powiedzieliśmy o tym tylko rodzicom.
Dużo czytałam o sztucznym zapłodnieniu i wiedziałam, że rzadko udaje się za pierwszym razem. Zazwyczaj trzeba powtarzać go wielokrotnie. Niektóre kobiety próbują nawet kilkanaście razy... Ale my wiedzieliśmy, że nie będziemy próbować aż tyle. Choćby dlatego, że nie było nas na to stać. Jeden zabieg kosztował ponad dziesięć tysięcy złotych i dawał tylko 30% szans powodzenia.
Na zabieg przeznaczyliśmy wszystkie uzbierane pieniądze. Te, za które chcieliśmy kupić nową pralkę i pojechać na wakacje. I tak było za mało. Musiałam pożyczyć od rodziców. Karol brał nadgodziny... Suma rosła powoli, ale wreszcie uzbieraliśmy ją.
Pewnie wszystkie kobiety przed zabiegiem mają nadzieję, że znajdą się w tych 30 szczęśliwych procentach. W marcu zaczęłam przyjmować hormony. Po to, żeby mój organizm wyprodukował tyle komórek jajowych, ile normalnie wytwarza w ciągu roku: 10-15 sztuk. Ja miałam na to kilka dni. W trakcie zabiegu wszczepiono mi dwa zarodki (a resztę zamrożono). Jak wyjaśnił lekarz, na ogół rozwija się tylko jeden z nich, chociaż bywa i tak, że rodzą się bliźnięta.
Nigdy nie zapomnę tego dnia. To był pierwszy kwietnia, prima aprilis.
– Jeśli się nie uda, będziemy mogli z tego przynajmniej żartować – Karol jak zwykle próbował mnie rozweselić.
– Obyś nie miał racji – spojrzałam na niego smutno. Pozostało nam tylko czekać.
Pamiętam, że w tamtym okresie bardzo na siebie uważałam. Nie nosiłam obcisłych spodni, żeby nic nie uciskało brzucha. Nie siedziałam w pracy tyle co dawniej. Byłam bardzo ostrożna, nawet nie biegłam do autobusu, który stał na przystanku. I... nawet nie chciałam się kochać z mężem. Wszystko po to, żeby ten zarodek się przyjął. Na szczęście Karol to rozumiał. Nie naciskał na mnie. I w ogóle był kochany. A ja wciąż przekonywałam siebie: „Nie rób sobie zbyt dużych nadziei”. W głębi serca wierzyłam jednak, że się uda...
Dni mijały, napięcie rosło. A ja panikowałam za każdym razem, kiedy poczułam jakiś skurcz w żołądku albo ucisk w dole brzucha. Przecież wszystko: zawroty głowy, mdłości – mogą być sygnałem, że się udało lub... nie.
– A jeśli się nie uda? – pytałam Karola w chwilach rozżalenia. – Co wtedy? Co dalej? Zaczniemy wszystko od początku?
– Będzie dobrze, zobaczysz – mąż uśmiechał się do mnie i czule głaskał po głowie.
Wciąż zaglądałam do kalendarzyka, liczyłam dni. Kiedy okres opóźnił mi się jeden dzień, siedziałam w biurze jak na szpilkach. Karol dzwonił co godzinę. Ależ był kochany. Do domu wróciłam taksówką. Tak na wszelki wypadek, żeby po drodze nic mi się nie przytrafiło. Karol już był i... zrobiliśmy test.
Kiedy czekałam na wynik, słyszałam tylko bicie swojego serca i pulsującą krew w skroniach. Boże, wynik był pozytywny!!!
– Idź po drugi test! – zwróciłam się do męża.
– Żartujesz?
– Nie.
– Ale po co?
– Muszę mieć pewność, a ten test daje gwarancję tylko w 96%.
Karol pocałował mnie i poleciał do apteki. Zamiast jednego pudełka przyniósł trzy. Zrobiłam wszystkie trzy próby i za każdym razem wynik był taki sam!!!
– Boże, dzięki ci, dzięki... – powtarzałam. A Karol uścisnął mnie tak mocno, jakby chciał mnie udusić.
– Uspokój się, wariacie – powiedziałam, a potem zaczęliśmy się całować. Pamiętam, że tamtego wieczoru niewiele rozmawialiśmy. Baliśmy się zapeszać, ale oboje myśleliśmy o tym samym. Że mamy wielkie szczęście i to cud, że udało nam się za pierwszym razem.
Następnego dnia pobiegłam do ginekologa. Kiedy lekarz potwierdził, że jestem w ciąży, miałam do niego tysiące pytań. Co mam robić? Jak się odżywiać? Czy muszę leżeć? Mam iść na zwolnienie? Bardzo się bałam. Wiedziałam, że jeśli ta ciąża utrzyma się przez trzy pierwsze miesiące, potem wszystko powinno być dobrze. Do tego czasu postanowiliśmy jednak nie mówić o niczym rodzinie ani znajomym. Powiedzieliśmy tylko rodzicom. Ale się ucieszyli! Przez następne dwa miesiące bardzo na siebie uważałam i pilnowałam wizyt u lekarza. Nic złego się nie działo, więc chodziłam do pracy. Ale kiedy wracałam do domu, Karol kazał mi się kłaść na kanapie i leżeć. Sam robił zakupy, sprzątał, obiadki przywoził od teściowej.
– Kochanie, nie jestem chora, jestem w ciąży... – powtarzałam.
– Wiem, ale lepiej chuchać na zimne. Miałam wspaniałego męża, prawda? Trzy pierwsze miesiące ciąży minęły bez problemów. Brzuszek mi się troszeczkę zaokrąglił, więc uznaliśmy, że to już czas powiedzieć całej rodzinie. Ależ byli zaskoczeni!
Ciążę znosiłam dobrze. Nie chwaliliśmy się, jak zostało poczęte nasze dziecko, bo nie chcieliśmy, żeby przylgnęło do niego (lub niej) określenie „dziecko z probówki”.
Nasz synek przyszedł na świat 12 stycznia, dwa tygodnie przed moimi trzydziestymi ósmymi urodzinami. Ledwie się pojawił, a już wywrócił nasz świat do góry nogami, zamieniając noc w dzień i odwrotnie. Teraz najważniejsze stały się pory karmienia, spacerów i tym podobne sprawy. A ja byłam bardzo, bardzo szczęśliwa. Sąsiadki zaglądały do wózka, pytały, jak mały ma na imię. Zachwycały się tym, jaki słodki, jaki podobny do taty. Kiedy tak z nimi stałam i gadałam, nie liczyło się nic innego. I tak sobie myślę, że późne macierzyństwo ma jednak dużo plusów. Tym bardziej jeśli dziecko jest takie wyczekane jak nasze.
Nigdy się nie skarżyłam i nie narzekałam, że jestem niewyspana czy zmęczona. Przecież tak niewiele brakowało, żebym tego nigdy nie zaznała. Byłam matką i czułam się spełniona jako kobieta. Karol zapewniał mnie, że jeszcze nigdy nie wyglądałam tak dobrze. No cóż, zaokrągliłam się trochę, ale zamierzałam wrócić do dawnej figury, jak tylko przestanę karmić piersią. Za to piersi miałam ładne i duże. Kiedy zakładałam obcisłą bluzkę, mąż nie mógł oderwać ode mnie wzroku.
– Hmmm – mruczał jak kocur. – Apetyczny z ciebie kąsek, kochanie. A kiedy Piotruś zasypiał, mogłam się przekonać, co znaczy męski apetyt. Nie zabezpieczaliśmy się, bo po co? Przecież i tak nie mogłam zajść w ciążę...
A jednak cztery miesiące po porodzie wydarzyło się coś dziwnego. Najpierw opóźnił mi się okres. Na początku nie martwiłam się tym, bo wiedziałam, że zanim cykl miesięczny się ureguluje, musi minąć trochę czasu. Lekarz powiedział, że może to potrwać nawet kilka miesięcy. Któregoś dnia obudziłam się jednak ze strasznym bólem głowy. Mdliło mnie. Wstałam i... Zrobiło mi się niedobrze. Pobiegłam do łazienki i zwymiotowałam. „Coś musiało mi zaszkodzić”, pomyślałam. Niestety nie przeszło mi przez następne dwa tygodnie. To było dziwne jak na zatrucie...
Na wszelki wypadek poszłam jednak do lekarza. Internisty. Nic nie stwierdził i poradził, żebym skonsultowała się z ginekologiem. Ponieważ mdłości ustąpiły, odkładałam wizytę z dnia na dzień. Dopiero kiedy nie mogłam się doczekać kolejnej miesiączki, zdecydowałam się na wizytę. Lekarz zbadał mnie i powiedział coś, co zupełnie mnie zaskoczyło:
– Jest pani w ciąży. Według mnie to połowa drugiego miesiąca... Czwarty, może piąty tydzień.
– Co takiego? – zupełnie mnie zatkało. – To niemożliwe. Niemożliwe!
– A jednak... Trochę się państwo pospieszyli z drugim dzieckiem – dodał, zaglądając w moją kartę.
– Ale przecież ja nie mogę normalnie zajść w ciążę – powiedziałam z wyrzutem. – Dlatego zdecydowaliśmy się z mężem na sztuczne zapłodnienie. Mój mąż... Specjaliści powiedzieli nam, że on...
– Lekarze też się czasem mylą – uśmiechnął się pod nosem. – A poza tym... cuda się zdarzają.
Byłam oszołomiona. Strach mieszał się z radością. Czy dam sobie radę z drugim dzieckiem?
– Dasz... – uspokajał mnie Karol, gdy opowiedziałam mu o wszystkim. A jednak potrzebowałam czasu, żeby przyzwyczaić się do myśli o ponownym macierzyństwie. Cała rodzina była w szoku, kiedy powiedzieliśmy o drugiej ciąży.
– To ci dopiero nowina! – zawołał mój tata. – Długo się do tego zabierałeś, Karol, ale jak już zacząłeś, to po męsku... – klepnął zawstydzonego zięcia w ramię. Nasz drugi synek urodził się tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Ładny nam zrobił prezent!