"Wystroiłam się na to wyjście. To już nie było siedzenie w zaroślach nad rzeką, tylko elegancki lokal. To była prawdziwa randka. Omiatając w lustrze swoją twarz, by sprawdzić, jak się prezentuję, czułam, że serce skacze mi w piersi, jakbym była o trzydzieści lat młodsza." Renata, 62 lata
Długo odkładałam uporządkowanie rzeczy po moim zmarłym mężu. Dopiero po półtora roku od wypadku zaczęłam się powoli godzić z tym, że nie na wszystko mamy wpływ, że przytrafiają się nam czasem niezawinione nieszczęścia i trzeba po prostu zacząć żyć na nowo.
Jego ubrania oddałam do kontenera, bo syn ani zięć by ich nie nosili. Gdy jednak zabrałam się do sortowania przyborów wędkarskich męża, których wcześniej również zamierzałam się pozbyć, nagle pomyślałam: „A gdybym tak wybrała się jeszcze na ryby?”.
Wędkarstwo było dla mojego zmarłego męża odskocznią od pracy i problemów, przypuszczałam, że również czasem ode mnie i naszych dzieci, gdy były małe i hałaśliwe. Raz w tamtych czasach zaproponowałam, że pojadę na ryby z nim, prawie się obraził. Dla dobra naszego małżeństwa nie próbowałam pytać ponownie. A przecież jako dziecko i nawet jeszcze nastolatka regularnie wędkowałam z moim tatą i bardzo to lubiłam. Polowanie z nim na sumy po ciemku albo podczas burzy, w zmąconej rzece przy zatopionym drzewie to były wspaniałe przygody. Tata chętnie przekazywał mi wtedy całą swoją wiedzę na temat ryb i cieszyło go, że tak sobie świetnie radzę z wędką.
Przejrzałam akcesoria po mężu. Wędka była niezła, miał też całkiem przyzwoity zestaw haczyków i spławiki, ale żyłki były zleżałe. „Kupię nowe”, postanowiłam. „Teraz można łowić płocie, spróbuję, a jak mi dobrze pójdzie, to kto wie, może w maju rzucę się na szczupaka?!”
Od razu następnego dnia wybrałam się do sklepu wędkarskiego. Zatrzymałam się przy gumowych przynętach świetnie imitujących płocie. Podszedł do mnie młody sprzedawca i zaczął mi tłumaczyć jak małemu dziecku:
– Takie realistyczne przynęty aktywują w rybie instynkt drapieżcy, skłaniają do ataku. Wie pani, co będzie chciał łowić?
Podniosłam brwi.
– Kto? Szczupak?
Jakiś inny klient, czekający na swoją kolej, roześmiał się szczerze.
Sprzedawca nieco się speszył.
– Nie, wędkarz, myślałem, że mężowi pani kupuje.
– Mój mąż nie żyje, młody człowieku. Kupuję dla siebie. Ale jak się wie, gdzie i jak łowić, to można się obyć bez takich drogich wynalazków. Dziękuję, jednak nie wezmę.
– Ale one są u mnie w dobrej cenie, takich importowanych taniej pani nie kupi.
– W takiej cenie wolę bombonierkę kupić dla moich wnuków – powiedziałam, a potem zwróciłam się do mężczyzny czekającego na swoją kolej: – Proszę.
Sama, zamiast wyjść ze sklepu, zaczęłam się jednak po nim przechadzać, żeby zapoznać się z ofertą. W rogu rozstawiony był namiot.
– Fajny, co? – spytał mnie ktoś nagle.
Mężczyzna, którego wcześniej rozbawiłam.
– Fajny – przytaknęłam. – Z takim namiotem to już łowienie ryb jak z pałacu! Kiedyś to człowiek rozklekotanym maluchem jechał na łowisko z trójnogim stołeczkiem i się cieszył, a teraz namioty-śmioty, cuda-wianki, błystki jak mercedesy!
– Racja, ja z tatą i bratem jeździłem na ryby syrenką! Teraz już mam dużo lepsze auto, ale namiotu na razie nie. Kosztuje dużo bombonierek dla wnuków.
Uśmiechał się ciepło, bez złośliwości, więc i ja się uśmiechnęłam.
– Proszę – powiedział nagle i wręczył mi błystkę, którą przed kilkoma minutami oglądałam przy kasie. – Zamiast kwiatka.
– Co pan, nie trzeba! Ja nie z powodu tej ceny nie kupiłam, tylko ten młodzik mnie zirytował.
– Rozumiem, ale mimo wszystko, proszę.
– Nawet karty wędkarskiej nie mam, muszę się dopiero o nią postarać.
– Ale jak już pani kartę zrobi, to się ten gumowy mercedes przyda. Zrobi mi pani przyjemność, jeśli ją pani weźmie.
– A żona się nie pogniewa, że pan innym kobietom przynęty daje?...
Westchnął.
– Nie mam żony. Rozwiedliśmy się dawno temu. A gdzie by pani łowiła tego szczupaka?
– Tam, gdzie mój tata chciał jednego złapać lata temu i nie złapał.
Mężczyźnie rozbłysły oczy.
– Jak daleko od miasta?... – spytał szeptem.
Minęło nas dwóch nowych klientów.
– Może wyjdziemy – powiedziałam – zamiast robić tu sztuczny tłum i zanęcać temu młodzikowi klientelę. Nie zasłużył.
Sławek, bo tak miał na imię mój nowy znajomy, zaprosił mnie do kawiarni. Porozmawialiśmy o życiu i rybach, umówiliśmy się, że w najbliższy weekend pojedziemy łowić razem, że będę mogła przypomnieć sobie dawne czasy, korzystając z jego karty.
Gdy się rozpakowaliśmy nad wodą, obejrzałam jego zestaw.
– Lepszy niż ten, który odziedziczyłam po mężu.
– Proszę, nie krępuj się.
– Skoro mówisz, że są tu większe okazy, to wezmę mniejszy haczyk. One są cwane, zdążyły się naoglądać haków, trzeba dobrze ukryć, żeby jak najmniej wystawał. Trzeba je sposobem.
Przyglądał mi się wzrokiem pełnym podziwu.
Pomimo że miałam tak długą przerwę w łowieniu, poszło mi świetnie.
– Złapałaś większą niż ja ostatnio! – zawołał. – Jesteś niesamowita!
– Tego się nie zapomina – powiedziałam. – Poza tym, przywiozłeś mnie w sprawdzone miejsce.
– Nie bądź taka skromna. Z ciebie jest prawdziwy ekspert, widać, że tony ryb miałaś na haczyku.
– No miałam, miałam. Tata miał cierpliwość. Ale mój mąż nie chciał mnie nad wodą koło siebie…
– Nie rozumiem faceta. Ja bym był szczęśliwy, gdyby moja partnerka też kochała ryby.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, uśmiechając się lekko.
– Może mój mąż uważał, że kobiety jak ryby, powinny milczeć – westchnęłam. – A ja mimo wszystko gadam.
– Mnie to pasuje. To kiedy znowu pojedziemy?
Umówiliśmy się na kolejny weekend, dlatego gdy Ania, moja córka, zaproponowała, żebym do niej w sobotę rano wpadła na pogaduchy, musiałam odmówić.
– Ryby? – zdumiała się.
– Nieraz wspominałam, że jako dziecko jeździłam z tatą na ryby regularnie.
– No tak, ale teraz chce ci się jeszcze? Nie lepiej, żebyś do ludzi wyszła?
– Nie będę tam sama. Jadę z takim jednym Sławkiem.
Przyjrzała mi się uważnie.
– Co to za Sławek? – zaczęła dopytywać Ania.
Gdy skończyłam relacjonować nasze spotkanie w sklepie, kawę w kawiarni i łowienie płoci, złapała mnie za rękę.
– Masz moje błogosławieństwo! Kiedy go do nas zaprosisz?
– Zaproszę go, kiedy będę pewna, że opanowałaś emocje i nie będziesz go wypytywać o życie prywatne ani byłą żonę.
Po kolejnym udanym wędkowaniu Sławek spytał mnie, czy na niedzielę dam się zaprosić do restauracji. Oczywiście zgodziłam się, a on aż pokraśniał z radości.
Wystroiłam się na to wyjście. To już nie było siedzenie w zaroślach nad rzeką, tylko elegancki lokal. To była prawdziwa randka. Omiatając w lustrze swoją twarz, by sprawdzić, jak się prezentuję, czułam, że serce skacze mi w piersi, jakbym była o trzydzieści lat młodsza.
Gdy już złożyliśmy u młodego kelnera zamówienie, Sławek spytał go:
– Dziadek jest?
– Jest, powiem, że pan przyjechał.
Gdy oddalał się od naszego stolika, Sławek wyjaśnił:
– Właścicielem jest kolega. Też wędkarz.
Wyszedł do nas mężczyzna w naszym wieku.
– To jest właśnie Renata – przedstawił mnie Sławek. – Mówiłem ci, jaka z niej wędkarka!
– Podobno trafiła się pani płoć większa niż Sławkowi – powiedział mężczyzna, uśmiechając się.
– Skoro tam była, to ją złapałam.
– A jak by pani do suma podeszła?
– Jak do każdej innej ryby. Trzeba im dać to, co lubią.
Roześmiał się.
– No dobra, ale z jakim hakiem?
– Mniejsze żywce zbroiłabym kotwicą za grzbiet.
Nie miałam ochoty rozmawiać teraz o rybach, byłam wystrojona na randkę ze Sławkiem i zastanawiałam się, jak to kulturalnie powiedzieć, gdy właściciel restauracji zawołał nagle do mężczyzny siedzącego przy kontuarze małego barku:
– Heniek, chodź, poznaj panią, to ta pani, co łowi!
Spojrzałam na Sławka, by dać mu wzrokiem do zrozumienia, że mam nadzieję, że jego koledzy sobie pójdą, ale on uśmiechał się zadowolony, nie wyglądało na to, by dodatkowe towarzystwo mu przeszkadzało. Pozostawało mi robić dobrą minę do złej gry.
Kolega restauratora zaczął mnie wypytywać, jak łowiłabym karpie.
Czułam się jak na egzaminie wędkarskim! Miałam wrażenie, że usiłują mnie przyłapać na niewiedzy, a w końcu nawet udowodnić mi, że zupełnie nie znam się na rybach! Tak się zdenerwowałam, że na kolejne pytanie: „jak?”, rzuciłam w końcu ironicznie, że „gołymi rękami”. Ku mojemu zdumieniu ironii nie zrozumieli i obaj parsknęli śmiechem.
– Tak to jest, puścić kobietę nad wodę! – zawołał restaurator.
Kelner przyniósł nasze zamówione dania, ale ja wstałam i powiedziałam do Sławka:
– Straciłam apetyt.
Spojrzał na mnie przerażony.
– Źle się czujesz? Podać ci wody? Podwieźć cię do lekarza?
– Chcę na powietrze.
Zarzuciłam na ramiona płaszcz i wyszliśmy przed restaurację.
– Co to było, komisja egzaminacyjna? – rzuciłam do niego z irytacją. – Przyprowadziłeś mnie tu na sprawdzian? Wiesz co, moja córka chciała, żebym cię do niej zaprosiła, ale powiedziałam jej, że nie chcę, by cię o cokolwiek wypytywała. A ty mnie tu ciągniesz do restauracji, żeby dwóch twoich kumpli mnie egzaminowało?! Traktowali mnie jak idiotkę!
– Przepraszam cię, Reniu. Od rozwodu nie mam bliskiej rodziny, z nimi się regularnie widuję, to dla mnie taka trochę rodzina, jak bracia… Chciałem się pochwalić, że taką kobietę poznałem…
– A co ja jestem? Pięćdziesięciokilowy karp albo trzymetrowy sum?! Dziw, że miarki nie wyjęli i mnie nie zmierzyli!
Złożył błagalnie dłonie.
– Reniu, przepraszam cię jeszcze raz. Nie miałem pojęcia, że im tak odbije. Faktycznie zachowali się chamowato. Ja po prostu… jestem tobą zachwycony pod każdym względem. Jesteś taka…
– Jaka „taka”?!
– Taka… – zawiesił głos i tylko westchnął.
– Tam w środku to wyglądało, jakbym była nie „taka…” tylko „ta-a-aka”. – Gestem dłoni podkreśliłam skojarzenie z wędkarskich pogawędek, a potem już mnie samą cały absurd tej sytuacji tak rozbawił, że parsknęłam śmiechem.
Sławek mi zawtórował.
– Złowiłem cię na tamtą błystkę.
– Jeszcze ci się mogę z haczyka urwać, uważaj. Właśnie przed chwilą omal się nie zerwałam.
– Wiem, Reniu, że do ciebie trzeba z szacunkiem, jak do ryb.
– Właśnie.
Następnego dnia powiedziałam Ance:
– Mamy już ze Sławkiem za sobą pierwszą kłótnię i jakoś nadal chcemy się spotykać, więc może na niedzielę wpadniecie do mnie? On też będzie.
Spotkanie bardzo się udało, od tamtej pory byliśmy już ze Sławkiem po raz kolejny na rybach i planujemy nawet wspólny zakup namiotu. Może z odzysku, żeby zostało nam coś jeszcze na bombonierki dla wnuków, ale w naszym wieku należy się nam jednak trochę luksusu, choćby i z drugiej ręki.