"Myślałam, że Eleonora ma idealne życie i jest szczęściarą. Prawda była jednak inna..."
Fot. 123rf.com

"Myślałam, że Eleonora ma idealne życie i jest szczęściarą. Prawda była jednak inna..."

"Nie polubiłam mojej nowej sąsiadki, która sprowadziła się tu na wieś z Warszawy. Była bardzo atrakcyjna i działała mi na nerwy tym swoim wyglądem. Myślałam, że jesteśmy od siebie całkowicie różne, ale pewne zdarzenie otworzyło mi szerzej oczy..."  Wiesława, 53 lata

Nowi sąsiedzi wprowadzili się z hukiem. Dosłownie. O piątej piętnaście rano przed dom naprzeciwko zajechała ciężarówka z firmy przeprowadzkowej. W pewnym momencie coś z niej spadło, robiąc taki hałas, że mój biedny Barry wyskoczył z legowiska jak oparzony, drąc się przy tym jak potępieniec.
– Spokojnie, malutki – zwróciłam się do kota. – Oby tylko nie mieli psa...
Oczywiście mieli psa, który już pierwszego dnia zaczął obszczekiwać mnie przez ogrodzenie. Barry przestał wychodzić nawet na ganek, tak się go wystraszył.

Od razu wiedziałam, że na zażyłość z nimi nie mam co liczyć

Zazwyczaj jestem ciekawa nowych ludzi. Kilka lat wcześniej do domu po Karolach wprowadziła się rodzina z czwórką maluszków. Zaprzyjaźniliśmy się, a dzieci mówią do mnie „ciociu”. No, chociaż może słowo „przyjaźń” niezbyt tu pasuje, bo rodzice tych dzieciaków to ledwie trzydziestolatkowie, więc dzieli nas pokolenie. Zawsze są mili, okazują mi szacunek, ale faktem jest, że bliskimi przyjaciółmi nie zostaliśmy, a takich mi brakuje...

Gdy się wprowadzili ci nowi, momentalnie zrozumiałam, że na zażyłość z nimi nie mam co liczyć. On był typowym macho po pięćdziesiątce – z drogim zegarkiem i tonem nieznoszącym sprzeciwu, a ona – z dychę młodsza od niego, z długimi włosami farbowanymi na blond, w młodzieżowych ciuchach i makijażu. Na wsi! Chyba dla kur i perliczek łażących po drodze za jej płotem się tak starała!

Dla mnie to krajobrazy dzieciństwa, ale dla pani z Warszawy?

Trzeba im przyznać, że byli kulturalni, umieli się zachować.
– Jestem Eleonora – przedstawiła się blondynka już pierwszego dnia. – Mój mąż, Bogdan, pracuje w Warszawie, więc będzie tu bywał tylko w weekendy. Ale ja zamierzam się zadomowić! Co tu warto zobaczyć? – Rozejrzała się dookoła.
– Yyy... – pytanie mnie zaskoczyło. – Mamy ładny kościół – przyszło mi do głowy na szybko. – Msze są w niedziele o siódmej, dziesiątej i dwunastej, a wieczorem...
– A nie, nie – wpadła mi w słowo. – My nie chodzimy do kościoła. A jakieś trasy rowerowe? Ja dużo jeżdżę, to chętnie bym coś zobaczyła.

Nie przychodziło mi na myśl nic, co mogłoby ją zainteresować w naszej okolicy. Ani u nas jezior, rzeka jakaś taka zamulona i niezbyt malownicza, właściwie to tylko pola i lasy. Dla mnie to krajobrazy dzieciństwa i je kocham, ale dla takiej pani z Warszawy to raczej nie było chyba interesujące – uznałam.

Kilka dni później jej męża już nie było, za to ją codziennie rano widziałam przez okno jak wyprowadza rower i jedzie na przejażdżkę. To nie był taki zwykły rower jak mój – wiekowa damka bez przerzutek i innych bajerów. To była prawdziwa maszyna jak z reklamy! Pani Eleonora dosiadała jej w czarnych legginsach i odsłaniającej brzuch koszulce, wołała Wolanda, swojego psa, i ruszała zwiedzać okolicę.

Nie lubiłam jej, choć nawet nie wiedziałam dlaczego

Czasami spotykałam ją we wsi. Raz wpadłam na nią w sklepie, gdzie kupowała białe wino, a raz jak wychodziła z cmentarza. Jej pies siedział przed bramą przy tym jej drogim rowerze.
– O, pani Wiesiu! Dzień dobry – powitała mnie, uśmiechając się zębami tak białymi, że nie chciało mi się wierzyć, że są naturalne. – Ładny cmentarz tu macie. Słyszałam, że jest tu mogiła powstańców, chciałam świeczkę zapalić, ale nie znalazłam tego grobu.
– Jest w samym rogu, przy grobowcu z piaskowca – mruknęłam, mijając ją. – Może następnym razem pani znajdzie – dodałam na odchodnym.

Nie umiem wyjaśnić, dlaczego jej nie lubiłam. Działała mi na nerwy tym swoim wyglądem. Ubierała się, jakby szła do modnej kafejki w Warszawie, a nie na wiejski cmentarz. Tym wypasionym – jak mówi moja wnuczka – rowerem i wieczną chęcią „pogawędzenia”, jakby nie rozumiała, że nie mam z nią o czym rozmawiać. Unikałam jej jak mogłam. Miałam wrażenie, że mnie ocenia. Ona wychodziła przed dom w modnych, sportowych ubraniach, a ja w starej bawełnianej koszulce i legginsach. Nigdy wcześniej mi to nie przeszkadzało, nie czułam się zaniedbana... Aż do pojawienia się tej idealnej pani domu.

Pan domu za to pojawiał się bardzo rzadko. Może ze dwa razy powiedział mi „dzień dobry” i to wszystko. Ale to dobrze, że rzadko bywał, bo zajeżdżał zawsze samochodem, który robił potworny hałas, a wieczorami słuchał głośno muzyki, która docierała do mnie przez otwarte okna. Jego nie lubiłam jeszcze bardziej niż jej.

 Nie byłam w stanie stanąć o własnych siłach

Którejś niedzieli miał być u nas w kościele cudowny obraz. Miałam jechać rowerem, ale poprzedniego dnia przebiłam dętkę i musiałam się wybrać pieszo. To trzy kilometry, i to ładną drogą, przez las. Ubrałam się elegancko, założyłam nowiutkie buciki na małym obcasie, bo to w końcu duża uroczystość, i poszłam. Tych butów pożałowałam już po kwadransie. Lewy strasznie mnie obtarł i szłam, kuśtykając.

Nie wiem, czy to wina nierównego chodu, czy noga wpadła mi w jakieś zagłębienie, bo nagle potknęłam się i runęłam jak długa. Przez moment nie mogłam się ruszyć z bólu. Miałam wrażenie, że kolano mi pękło, kostka zaczęła mi puchnąć w oczach, oba łokcie obtarłam sobie do krwi. Nie byłam w stanie stanąć o własnych siłach. Zastanawiałam się, co zrobić. Telefonu przy sobie nie miałam. Jak się wybieram do kościoła, zostawiam go w domu po tym, jak parę razy zapomniałam wyłączyć i kiedy córka do mnie zadzwoniła w środku mszy, to się mało nie spaliłam ze wstydu.

Ona była autentycznie przejęta, a mnie było potwornie głupio

Siedziałam oparta o drzewo, bojąc się, że tu zostanę na wieki. Było mi słabo i niedobrze, ból w kolanie i kostce się nasilał, miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Nagle usłyszałam ujadanie psa i się przeraziłam. Wiejskie psy potrafią ugryźć obcego, a ja nie miałabym jak się bronić.
– Woland! – Rozpoznałam głos sąsiadki. – Wolandzik! Nie hałasuj tak! Sarenki wystraszysz!
Ale Woland szczekał dalej i był coraz bliżej mnie. Kiedy wypadł z krzaków, zaczął merdać ogonem i wić się w przyjaznych wygibasach.
– Piesku... – szepnęłam cicho, bo robiło mi się słabo.
– Woland! – Pani Eleonora dalej wołała swojego ulubieńca, ale on mnie nie opuszczał. W końcu i ona pokazała się na ścieżce.
– Pani Wiesiu! Boże drogi, co się stało?! – krzyknęła, omal nie spadając z roweru na mój widok.

Wyjaśniłam jej, że się przewróciłam i wszystko mnie boli, a ona natychmiast wyjęła telefon. Była autentycznie przejęta. Dała mi wody, podłożyła pod siedzenie i plecy swoją bluzę, kucnęła obok i starała się mnie uspokajać. Jakieś pół godziny później usłyszałyśmy silnik samochodu. Pan Bogdan nie mógł wjechać na ścieżkę, więc do samochodu zaprowadzili mnie oboje, podtrzymując pod ramiona. Choć protestowałam, zawieźli mnie do pobliskiego szpitala, który był oddalony czterdzieści kilometrów od naszej miejscowości. A potem oboje czekali kilka godzin, aż lekarze zrobią mi prześwietlenie i opatrzą kostkę. Kolano na szczęście było tylko stłuczone.

Do wsi wróciliśmy już po zmroku. Pan Bogdan spieszył się, bo musiał wracać do Warszawy, rano miał bardzo ważną konferencję.
– Zajmę się panią, proszę się nie martwić – oznajmiła pani Eleonora.
Czułam się głupio, że ma ze mną tyle kłopotu, ale tak naprawdę byłam jej wdzięczna. Zwłaszcza za to, że pomogła mi dojść do sypialni, a potem przygotowała mi kolację.
– O której przyjść jutro rano? – zapytała, a mnie zrobiło się głupio, że wcześniej tak źle ją oceniałam.

Okazało się, że więcej nas łączy niż dzieli

Przychodziła do mnie codziennie, żeby mi pomagać. Tak naprawdę wcale nie była dużo młodsza ode mnie. Po prostu bardzo się starała być atrakcyjna dla męża – tak mi powiedziała ze smutkiem. On był bogatym biznesmenem i bardzo chciał mieć dom na wsi, ale już mieszkać w tym domu nie za bardzo...Tak naprawdę życie Eleonory wcale nie było idealne.
– Czuję się tu strasznie samotna... – wyznała. – Mam tylko Wolanda, ale tęsknię za ludźmi... Za miastem... Ile można jeździć na wycieczki po lesie? No i co ja zrobię, jak przyjdzie zima?
– Do zimy jeszcze daleko. Coś wymyślimy – pocieszyłam ją. – Na razie mamy piękną jesień.

Tamtej jesieni nie mogłam już jeździć na rowerze ani chodzić na spacery, ale i tak spędzałam z Eleonorą mnóstwo czasu. Okazało się, że mamy masę wspólnych tematów i więcej nas łączy, niż dzieli. Najbardziej chyba połączyło nas to, że obie czułyśmy się samotne i szukałyśmy przyjaznej duszy. Po czterech latach od jej przeprowadzki tutaj mogę powiedzieć, że to moja najlepsza przyjaciółka. I aż mi głupio na myśl, że gdyby nie tamten wypadek na leśnej drodze, pewnie do dziś bym ją powierzchownie oceniała i nie miała możliwości odkryć, jaką jest naprawdę osobą. 

 

Czytaj więcej