"Mąż nie godził się, żebym pracowała. – Chcę przyjść do domu i zjeść porządny obiad. Gdybym chciał żreć jak świnia, stołowałbym się z moimi żołnierzami – wrzeszczał, gdy chciałam wrócić do pracy. Zostałam więc w domu i usługiwałam rodzinie. Ale mąż i tak tego nie doceniał. Donaszałam ciuchy po córce i chodziłam w dziurawych butach, bo przecież nie zarabiałam! W końcu coś we mnie pękło..." Danusia, 46 lat
Wstawiłam kartofle na gaz. Niezbyt duży, by nie wykipiały i gotowały się w dobrym tempie. Kładłam na garnku pokrywkę, gdy zadzwonił telefon...
– Tak, synku? – odebrałam po drugim sygnale.
– Co tak długo? – fuknął Bartek. – Wstawiłaś już kartofle?
– Właśnie przed chwileczką…
– To wyłącz, bo wrócę dzisiaj później. Mam dodatkowe zlecenie.
– Dobrze, synku – odparłam.
Ale ziemniaków nie zdjęłam z gazu. Bo przecież za czterdzieści minut miała wrócić ze szkoły Milenka. Ona, podobnie jak brat i ojciec, lubiła świeże ziemniaki.
Bywało, że każde z nich wracało o innej porze i gotowałam kartofle trzy razy.
– A co innego masz do roboty? – obruszał się mąż, gdy czasem sugerowałam, że choć on mógłby zjeść odgrzewane.
No tak… Co innego miałam do roboty? Przecież nie pracowałam. Moim jedynym zadaniem było usługiwanie rodzinie. Od dwudziestu paru lat. Wcześniej pracowałam w dystrybucji prasy. Ale po urodzeniu Bartka wzięłam trzy lata wychowawczego. W tym czasie urodziłam córkę i wzięłam kolejny wychowawczy.
– Dzieci najlepiej chowają się, gdy matka jest w domu – mąż przekonywał mnie, bym już nie szła do żadnej pracy.
A miałam taką możliwość, bo siostra załatwiła mi etat kucharki w szkolnej kuchni.
– Będę miała dzieci na oku, a i obiad do domu przyniosę – mnie to rozwiązanie nawet się podobało.
– Nie będę wpieprzał szkolnych pomyj – oburzył się Darek. – Chcę przyjść do domu i zjeść porządny obiad. Gdybym chciał żreć jak świnia, stołowałbym się z moimi żołnierzami.
I tym argumentem zamknął temat.
Bo jakoś tak się złożyło, że w naszej rodzinie każdy lubił coś innego. Darek uwielbiał krupnik i mógłby go jeść codziennie, Bartek zaś nie znosił tej zupy. Kochał rosół, na który Milena z kolei nie mogła patrzeć. Mało było dań, które trafiały w gust wszystkich. Tylko w jednym byli zgodni – ziemniaki, kluski czy pierogi nie mogły być odgrzewane, tylko świeżo ugotowane. A przecież każde z nich wracało o innej porze. Były takie dni, że od dziesiątej do piętnastej nie wychodziłam z kuchni. Do tego dochodziło jeszcze sprzątanie, pranie, działka, a od dziesięciu lat także wyprowadzanie psa… Mój dzień pracy kończył się przed dwudziestą drugą po ostatnim spacerze z Dropsem. Wtedy opadałam na fotel i próbowałam obejrzeć coś w telewizji. Próbowałam, bo rzadko udawało mi się dotrwać do końca programu.
– Danka, ja nie wytrzymam, ty znowu śpisz – strofujący ton męża wyrywał mnie z drzemki. – I jeszcze chrapiesz.
– Przepraszam, jakaś zmęczona dzisiaj jestem – wzdychałam i prostowałam się na fotelu.
– A czym ty się tak zmęczyłaś? – sarkał Darek. – Człowiek po robocie to zmęczony… Dla relaksu trzeba coś obejrzeć – mówił i chwytał pilot od telewizora.
Po chwili na ekranie pojawiała się jakaś bijatyka z Segalem w roli głównej.
A mnie nie pozostawało nic innego, jak rozłożyć wersalkę i położyć się spać. Przecież o piątej musiałam wstać, żeby wyprowadzić psa, a potem wrócić, zrobić wszystkim śniadanie.
Myślałam, że trochę spokojniej będzie, gdy Darek przejdzie na wojskową emeryturę. Liczyłam, że wtedy zaczepię się gdzieś na kilka godzin dziennie, ale mąż nie chciał nawet słyszeć o takim rozwiązaniu.
– A co, źle ci w domu? Nie musisz się niczym przejmować, ja o kasę dbam…
Fakt. Nie siedział bezczynnie. Zahaczył się w firmie transportowej, a że jeszcze w wojsku zrobił prawo jazdy na duże auta, mógł jeździć TIR-ami. Brał nawet zagraniczne trasy. Przyznam, że kiedy go nie było, mogłam trochę odspanąć, bo odchodziła mi jedna osoba do obsłużenia. Za to gdy wracał, znów miałam ręce pełne roboty. Musiałam zawekować mu bigos czy fasolkę na kolejną trasę, wyprać jego rzeczy…
– Darek, ty masz okropnie dużo ciuchów – mówiłam, wieszając na sznurkach jego koszulki, spodnie, bluzy.
– Między ludzi jeżdżę, nie będę wyglądał jak łachmyta. Zresztą stać mnie na to, żeby dobrze wyglądać, no nie? – stwierdził.
– No, tak – przyznawałam mu rację.
Za to ja mogłam wyglądać byle jak. Przecież nie wychodziłam „do ludzi”, a przede wszystkim nie zarabiałam, by stać mnie było na nowe ciuchy. Latami chodziłam w płaszczu, który kupiłam na pogrzeb teściowej (wtedy trzeba było wydać te dwieście złotych, żebym nie wyszła przed rodziną na łachmytę). Wcześniej nosiłam ciuchy z paczek od kuzynki z Francji. Potem, gdy Milenka dorosła, donaszałam po niej buty, bluzki i dżinsy.
– No, pasują ci, wyglądasz w nich jak młódka – chwalił mąż i klepał mnie po tyłku.
Z perspektywy czasu myślę, że przez te wszystkie lata byłam upokarzana. Moja rodzina sprowadziła mnie do roli służącej. Ale wtedy tego nie czułam, bo wydawało mi się, że muszę być dobrą żoną i matką. A dla siebie nie prosić o wiele. Bo przecież byłam darmozjadem. Najpierw żyłam z pieniędzy męża, a potem męża i syna, który dokładał się ze swojej pensji do domowego budżetu. Od tego czasu, dobrze gospodarując pieniędzmi, które miałam na prowadzenie domu, mogłam odłożyć jakiś grosz, by kupić jakiś ciuch w lumpeksie i dobrą farbę do włosów, które zaczęły mi siwieć.
Dlatego bez szemrania gotowałam trzy porcje ziemniaków, każdą o innej porze, tak jak tamtego dnia, gdy Bartek zapowiedział późniejszy powrót.
To było jesienią dwa lata temu. Krótko po telefonie od syna komórka zadzwoniła znowu.
– Dana, jesteś w domu? Wpadłabym na chwilę – szczebiotała w słuchawce moja koleżanka.
I pół godziny później wpadła. Elegancka, wyczesana, wypachniona, w nowych okularach w złotych oprawkach…
– Wow! Wyglądasz, jakbyś się w tych Niemczech urodziła – zażartowałam. – A wiesz, że trochę tak jest – odparła koleżanka, siorbiąc kawę z kubka. – Niby tam opiekuję się babką na wózku, roboty jest w cholerę, ale przynajmniej dostaję za to porządna kasę No i mam wolne co drugi weekend, trzy razy w tygodniu wychodne na dwie godziny…
– O, to masz więcej wolnego niż ja – zaśmiałam się. – Też by mi się przydała taka robota. Odpoczęłabym.
– Dana, bo ja właśnie w tej sprawie…
Krystyna wyjaśniła, że szuka zmienniczki. Wyjazd miał być pod koniec roku, tuż po Bożym Narodzeniu.
– Chyba zwariowałaś?! – wydarł się Darek, gdy mu wszystko opowiedziałam. – A kto zajmie się domem?! Dziećmi? Zostawisz Milenkę samą tuż przed maturą?!
Ten ostatni argument przeważył. Uznałam, że muszę dopilnować córki. Trwałam więc w swoim kieracie.
W ostatnie Boże Ciało znów spotkałam Kryśkę. Szłyśmy obok siebie w procesji. Koleżanka była w nowej sukience i eleganckich sandałkach, podczas gdy ja wstydziłam się klęknąć, by nikt nie zobaczył schodzonych odartych obcasów moich pantofli. Przede mną klęczał Darek w nowych mokasynach, które przywiózł sobie z Hiszpanii.
To wtedy coś we mnie pękło.
– Krysia, wciąż szukasz zmienniczki? – spytałam, gdy procesja ruszyła dalej.
– Ja już mam kogoś, ale jest do obstawienia inne miejsce. Dziadek. Chodzi, tylko trzeba mu sprzątać, gotować, prać i podawać leki.
„Czyli nic innego, niżbym robiła w domu”, pomyślałam.
– Załatwisz mi to miejsce?
– Danka, nareszcie zmądrzałaś – Krysia z sympatią ścisnęła mnie za ramię.
Pierwszy raz wyjechałam w wakacje. Praca nie była łatwa. Opiekując się dziadkiem, jego domem i ogrodem, zapieprzałam równo. Ale za pieniądze. Kiedy jesienią wróciłam do kraju, przywiozłam ciuchy nie tylko dla siebie, ale też dla dzieci i Darka.
– O, jaka dobra z ciebie żona – mąż był chyba nieco zażenowany tym gestem, ale sweterek przyjął.
Kolejne dwa miesiące spędziłam w domu. I słowo daję, nigdy w życiu rodzina tak mi nie pomagała jak wtedy. Może sądzili, że dzięki temu już nie pojadę do Niemiec. Ale mnie się to spodobało. Po Bożym Narodzeniu znów pojechałam. Tym razem zarobić na konkretny cel. Chciałam wyleczyć wszystkie zęby, na co przez lata nie było mnie stać. Żeby nie musieć już wstydzić się uśmiechać. Bo teraz wciąż mam na to ochotę. W moim życiu trwa druga wiosna!