"Byłem w szoku, gdy przypadkiem dowiedziałem się, czym zajmuje się moja mama..."
Fot. 123RF

"Byłem w szoku, gdy przypadkiem dowiedziałem się, czym zajmuje się moja mama..."

"Rzadko odwiedzam moją mamę, a często nie mam nawet czasu do niej zadzwonić. Ona mieszka pod Zgorzelcem, my w Warszawie... I żyjemy w ciągłym biegu. Ostatnio zupełnie przypadkiem przekonałem się, jak niewiele wiem o jej życiu...!" Bartek, 36 lat

 – Miałeś zadzwonić do mamy. Wczoraj były jej imieniny... – rzuciła mi przez ramię Ania, malując rzęsy przed lustrem. – I nie zapomnij, że o siedemnastej jest wywiadówka... Nie chcę cię poganiać, ale właściwie niedługo musisz się zbierać...
– Mhm. Tak, oczywiście – mruknąłem potulnie. Co ja bym bez niej zrobił... Pewnie już całkiem wyszedłbym na wyrodnego syna bez serca. Dzięki żonie, która regularnie przypominała mi o odpowiednich wizytach i telefonach, wychodziłem trochę mniej... Przejrzałem do końca tabelę wyników żużlowych i z westchnieniem sięgnąłem po telefon.

Rozmawiałem z mamą, ale prawie jej nie słuchałem

– Mama? No cześć! Wszystkiego najlepszego z okazji imienin, dużo zdrówka! Co tam słychać u ciebie? – zagaiłem radośnie. Czy wy też w rozmowie z krewnymi używacie tego tonu sztucznego optymizmu? „Ojej, to wspaniale, bardzo się cieszę...”, specjalny styl zarezerwowany dla staruszków i dzieci.
– Tak? Aha. No co ty powiesz! – Niezbyt uważnie wysłuchiwałem sprawozdania z wizyt w przychodni rejonowej oraz poczynań kota Maciusia. Równocześnie patrzyłem, jak moja Ania, już w płaszczu i z torebką, puka znacząco w zegarek, pokazując mi na migi, że jeszcze chwila, a spóźnię się na wywiadówkę. Potem pomachała mi i wyszła.
Aż się zdziwiłam, że mi tak dobrze poszło... – mama ciągnęła jakąś opowieść, ale nie miałem pojęcia, czego dotyczyła.
– Eee... to świetnie... Słuchaj, muszę kończyć, bo zaraz mam wywiadówkę u Kuby – przerwałem potok słów po drugiej stronie. – Cieszę się, że wszystko dobrze. Przyjedziemy odwiedzić cię w któryś weekend, tylko jeszcze nie wiem kiedy. Zdzwonimy się... Tak, buziaczki, uważaj na siebie. Jasne, ucałuję.
Uff! Nawet dobrze się złożyło z tą wywiadówką, w innym wypadku rozmowa ciągnęłaby się Bóg wie ile. Moja matka nie należała do osób małomównych.

Temat szkolnego sklepiku rozpalił dyskusję

Chodniki pod szkołą były gęsto zastawione, więc musiałem trzy razy objechać cały kwartał, zanim znalazłem wolne miejsce do zaparkowania. Gdy trafiłem wreszcie do odpowiedniej sali, zebranie trwało już dobre pół godziny. 
– Przypominam jeszcze o wpłatach na komitet rodzicielski... Z mojej strony to by było na tyle. Czy ktoś z państwa ma pytania? – powiedziała nauczycielka.
– Co ze sklepikiem szkolnym? – odezwała się jakaś kobitka w zielonym.
– W zeszłym roku podpisywaliśmy petycję do dyrektora, obiecał zająć się sprawą... – No właśnie! – włączyła się blondi spod okna. – Tymczasem żadnych zmian nie widać! To jakiś dramat! Powinien wkroczyć sanepid! To powinno być zakazane!
– Facet dalej sprzedaje najgorszy szajs. Zajrzałam tam wczoraj, jak odbierałam Tośkę – tłumaczyła blondynka. – Tylko gumy, landryny, słodkie napoje, chipsy i napoje ze sztucznymi barwnikami. Żadnej kanapki, ani jednej zwykłej bułki, nic! A, jeszcze przeterminowane pączki z lukrem. No i się zaczął festiwal komentarzy.
– Przecież już w zeszłym roku były już na niego skargi!
– I dwa lata temu też...
– Że też tego nikt nie nagłośni! Tyle się mówi o tym, że dzieci tyją, że trzeba promować dobre nawyki żywieniowe. Szkoła powinna dawać przykład, a tu proszę...
Temat sklepiku szkolnego wyraźnie wszystkich ożywił. Zerknąłem dyskretnie na zegarek. „Jak mam jeszcze zrobić ten kosztorys na jutro, to zebranie powinno się już skończyć”, pomyślałem markotnie.  Osobiście jednak uważam, że byłoby lepiej, gdyby w takim miejscu można było kupić posmarowaną masłem bułkę z chudą szynką, dobrym serem i liściem sałaty, a nie chemiczne śmieci.

Świat jest mały

– Sorry, nie mam dla ciebie tego kosztorysu, jutro dostaniesz – poinformowałem nazajutrz kumpla w robocie. – Utknąłem wczoraj na zebraniu w szkole. Zrobiła się awantura o sklepik i wszystko się strasznie przedłużyło. Na szczęście Witek nie robił problemów.
– Spoko, może być na jutro. A co jest nie tak ze sklepikiem w szkole?
Sprzedają dzieciakom śmieciowe żarcie, rodzice są wkurzeni, a ajent najwyraźniej jest nieusuwalny... – wyjaśniłem.
– Znam temat – machnął ręką. – W szkole mojej córki jest to samo. Kiedyś jeden dzieciak się porzygał po jakichś żelkach. Nie rozumiem, czemu tego nie można jakoś uregulować... Chyba wszędzie tak jest. Chociaż nie – przypomniał sobie. – Znam wyjątek! Kuzynka mojej żony uczy w szkole w takiej miejscowości koło Zgorzelca. Zdziwiłem się, gdy podał jej nazwę.
– Serio? Ja też stamtąd pochodzę – ożywiłem się.
– Poważnie? – zdumiał się Witek. – To może kojarzysz tą historię. Tam ponoć w ogóle nie było szkolnego sklepiku, bo nikomu nie opłacało się go prowadzić.
– Niestety nie wiem, co słychać w mojej starej budzie. – Rozłożyłem ręce.

I tak dowiedziałem się o drożdżówkach mojej mamy!

– No to już mówię. Otóż postawili tam automat z batonami. Dzieciaki się nimi obżerały, aż jedna babcia zaczęła sprzedawać pod szkołą domowe drożdżówki. Z początku ją chcieli pogonić, ale uczniowie tak się na nie rzucili, że dyrektor zaproponował jej kąt koło portierni... Coś mnie tknęło.
– A ta kobieta starsza jakaś, tak? – dopytałem.
– No starsza. Ponoć sześćdziesiąt plus, ale bardzo energiczna i przyjazna, dzieciaki ją lubią. Że też jej się chce... Ale drożdżówki podobno rewelacja. Takie zawijane z jabłkiem i cynamonem, pachnące, aromatyczne...
Nie musiał nic więcej mówić. Drożdżówki z jabłkiem mojej matki to przecież czysta poezja! Byłem w szoku, nie doceniłam jej i niewiele wiedziałem, co u niej słychać...
– Mamo! Czemu nic mi nie powiedziałaś, że otwierasz biznes?! – wykrzyknąłem, ledwo podniosła słuchawkę. – O twoich drożdżówkach nawet w Warszawie mówią!
– No jak nie mówiłam?! Opowiadałam ci, kiedy dzwoniłeś z życzeniami – ofuknęła mnie. – Jednym uchem ci wpada, drugim wylatuje, jak zwykle. No, co tam? Mów szybko, bo ciasto wyrabiam. 

 

Czytaj więcej