"Całe życie miałam własny dom. Przez jakiś czas nawet gosposię. Prowadziłam firmę. O wszystkim decydowałam. Więc kiedy wszystko straciłam i trafiłam do domu opieki, gdzie na nic nie miałam wpływu, byłam załamana. Zrozumiałam, że zostałam odstawiona na boczny tor, że czas już umierać. I wtedy niespodziewanie zjawił się u mnie Tomek, mężczyzna, któremu kiedyś bardzo pomogłam..." Alicja, 73 lata
Byłam załamana, kiedy ze stylowej willi pełnej antyków trafiłam do domu śmierdzącego środkami odkażającymi i śmiercią. Moja rodzina od pokoleń pracowała w branży skórzanej. Nie miałam głowy do interesów, ale w rachunkach byłam świetna, więc zostałam księgową w rodzinnej firmie. Ojciec od dziecka uczył mnie, że najważniejsza jest płynność finansowa, bo to podstawa bezpieczeństwa rodziny i przedsiębiorstwa. Ale płynność oznaczała też oszczędzanie na wszystkim, co możliwe. Byłam dobrą księgową i do śmierci taty firma nigdy nie miała problemów finansowych... Na swojego następcę ojciec wybrał najstarszego syna, Wieśka. Brat miał duszę artysty, robił ciekawe projekty, więc nie było problemów ze zbytem.
Moja mama ciężko zachorowała, gdy miałam dwadzieścia kilka lat. Wtedy zrozumiałam, że ojciec chyba ją kochał, choć na co dzień nie było tego widać. W ciągu kilku tygodni postarzał się o dwadzieścia lat.
Byłam cały czas przy mamie, kiedy umierała. Nad ranem chwyciła mnie mocno za rękę. Obudziłam się – patrzyła na mnie spojrzeniem wyjątkowo jasnym i świadomym.
– Alu – wyszeptała. – Coś ci muszę wyznać... Kiedyś byłam bardzo zakochana, ale nie w twoim ojcu. Mój ukochany był biedny, dlatego rodzina przekonała mnie, że prawdziwego szczęścia zaznam tylko u boku bogatego człowieka. Uwierzyłam im. I całe życie byłam nieszczęśliwa. Bez miłości życie jest niewiele warte, nawet kiedy opływasz w dostatki. Przysięgnij mi, córeczko, że zawsze będziesz kierować się sercem...
Umarła, zanim zdążyłam obiecać, że spełnię jej wolę.
Pewnego dnia usłyszałam przypadkiem rozmowę ojca z Wieśkiem. Wynikło z niej, że mój brat zrobił dziecko dziewczynie, a teraz ona przyszła do niego po pieniądze na aborcję. Ojciec mu odradzał.
– Zapłacisz jej raz, a potem będziesz musiał płacić ciągle. Nie pozwalaj babie wchodzić sobie na głowę – mówił protekcjonalnym tonem.
Siedziałam w kącie pokoju i słuchałam, jak ci dwaj chcą wyrolować kobietę. Poczułam sprzeciw, to było podłe! Wiesiek wykorzystał ją i zostawił samą sobie z problemem, nie poczuwając się do żadnej odpowiedzialności. Odnalazłam tę dziewczynę. Była szwaczką w dziale torebek. Śliczna, naiwna i do bólu romantyczna. Wynajmowała pokój z koleżanką, nie miała nic – ani pieniędzy, ani rodziny. Mój brat uwodził ją przez pół roku, zanim mu uwierzyła, że się naprawdę w niej zakochał i chce z nią być na zawsze. Więc oddała mu się, z całą miłością młodego serca. Po kilku miesiącach zaszła w ciążę. Kiedy powiedziała ukochanemu o tym szczęśliwym fakcie, on odparł: „Możesz wyskrobać albo urodzić. Nie mój problem. To pewnie nawet nie moje”. A gdy zaprzeczyła, dobił ją stwierdzeniem: „Mama cię nie uczyła, żeby pilnować wianka?”. Po kilku dniach bicia się z myślami i rozmowach z przyjaciółką poszła do niego, prosząc o pieniądze na aborcję. Odmówił.
Opowiedziała mi to wszystko bez emocji, chcąc ukryć przede mną swój ból.
– Chciałabyś urodzić i wychować to dziecko? – zapytałam.
– Tak – odparła po chwili milczenia. – Ale po urodzeniu i tak musiałabym je oddać do domu dziecka. Sama się tam wychowałam. Nie chciałabym skazać na to mojego maleństwa. – Pokręciła głową.
Wtedy podjęłam decyzję. Nie będzie żadnej aborcji. To dziecko należy do rodziny.
W tajemnicy przed ojcem i braćmi przez lata utrzymywałam Kasię i jej syna, płaciłam rachunki, dodatkowe lekcje języków dla Tomka. Kursy dokształcające dla Kasi, żeby skończyła szkołę i znalazła lepszą pracę. Byłam dobrą księgową, nikt się nie zorientował, że wyprowadzam z firmy pieniądze, w gruncie rzeczy niewielkie. Byłam z siebie dumna. Uwielbiałam wpadać raz w tygodniu na obiad do Kasi i bawić się z moim bratankiem. Traktowałam go jak własne dziecko, bo sama dzieci nie mogłam mieć.
Kasia umarła, gdy Tomek miał osiemnaście lat. Był inteligentny, zdolny. Uznałam, że w naszym kraju jego talent się zmarnuje, więc wysłałam go do Anglii, na uniwersytet. Gdy go skończył, dostał propozycję świetnej pracy w Australii. Poleciałam do Londynu pożegnać się z nim. Podziękował mi za wszystko, co dla niego zrobiłam, i obiecał, że będzie o mnie pamiętał. Co jakiś czas dostawałam od niego listy, w których opisywał swoje życie. Awanse, małżeństwo, narodziny dzieci. Listy były mi pociechą w latach, kiedy wszystko w moim życiu się zawaliło.
A źle dziać zaczęło się po śmierci mojego ojca. Miałam wówczas pięćdziesiąt dwa lata. I nagle okazało się, że całe to „imperium”, jak ojciec lubił nazywać naszą firmę, jest zamkiem postawionym na ruchomych piaskach. Wiesiek oznajmił mi, że wreszcie będzie żyć, jak chce. Nic go nie obchodziła żona, którą wybrał mu ojciec, dzieci, a tym bardziej firma. Wtedy dotarło do mnie, że ukochany syn taty, jego następca, nienawidził go, ale też się go bał. Czekał tylko na jego śmierć, by rozwinąć skrzydła. Próbowałam sama ratować rodzinny biznes, ale firma była już znacznie mniej warta. Nie mówiąc o tym, że pozostali bracia też chcieli swojej części tortu i nie słuchali mnie, gdy prosiłam, by nie roztrwaniali naszego majątku.
Wkrótce zostałam tylko z jedną, najstarszą fabryczką. Wtedy wyszłam za mąż za jej dyrektora, Adama. Był jedynym człowiekiem, który stał za mną murem przez te wszystkie lata walki o przetrwanie firmy. Pamiętam, jak pewnego wieczoru, gdy topiłam w alkoholu smutki po utracie firmy, wyznał, że od lat się we mnie kochał. Nawet wtedy, gdy miałam męża, i wtedy, gdy po kilku latach ten się ze mną rozwodził, bo nie mogłam mu dać dziecka.
Kiedy wychodziłam za Adama, nie kochałam go. Po prostu byłam samotna i... bałam się, że i on odejdzie. Byliśmy razem piętnaście lat. Nie wiem, w którym momencie stał się dla mnie najbliższą osobą. Kiedy umierał, czułam, jakby umierała część mojej duszy.
Zostałam sama. Sama w wielkim domu, którego już nie miałam za co utrzymywać. Postanowiłam, że sprzedam dom i wszystkie cenne rzeczy i kupię jakieś mieszkanko. Ale nie zdążyłam...
Nie wiem, jak to się stało, że pewnej nocy w domu wybuchł pożar. Strażacy wyciągnęli mnie na zewnątrz w ostatniej chwili. Stałam na ulicy i patrzyłam, jak wszystko idzie z dymem – nie tylko moja przeszłość, ale i przyszłość. Z braku pieniędzy nie odnowiłam ubezpieczenia. Wkrótce musiałam sprzedać ziemię i fabrykę, by jakoś przetrwać. Emeryturę miałam niewielką, bo z powodu oszczędności zaniżałam swoje wynagrodzenie... Oszczędności... Teraz to się na mnie zemściło.
I tak znalazłam się w domu opieki. Każdy dzień był taki sam. Powoli czułam, jak uchodzą ze mnie energia i chęć życia. Nawet to, że wychodziłam codziennie do miasta rano i wracałam wieczorem, niewiele pomagało. Samotność i brak perspektyw mnie dobijały.
Pewnego dnia obudziłam się przeziębiona. Koło południa, gdy łykałam polopirynę, ktoś zapukał do drzwi. W progu stał jakiś obcy mężczyzna, po czterdziestce. Elegancki, zadbany – i dziwnie znajomy.
– Kogoś pan szuka? – spytałam.
– Mojej cioci – odparł mężczyzna. A potem podszedł do mnie i przytulił mocno. – Dopiero niedawno dowiedziałem się, co się stało. Od razu przyleciałem. Dlaczego ciocia nie napisała?
Nie odpowiedziałam.
– Teraz już wszystko będzie dobrze. Wreszcie będę mógł podziękować cioci za wszystko. – Objął mnie czule.
Mieszkam u Tomka w Australii. Uwielbiam jego dzieci i żonę. I nie ma dnia, bym nie myślała o mojej mamie, która miała rację, mówiąc mi, że w życiu trzeba kierować się sercem...