"Los bywa przewrotny… Dlaczego? Zawsze lubiłam dzieci. I to ze wzajemnością! Niestety z mężem na próżno staraliśmy się o własne. Nasze relacje zaczęły się psuć. Coś wisiało w powietrzu. Jakiś niewypowiedziany żal, pretensje o niemożność posiadania dziecka. Mnie było trudniej, bo pracowałam z dziećmi..." Anna, 27 lat
Już jako nastolatka nie mogłam się opędzić od szkrabów, które gramoliły się na moje kolana. Plotłam swoim małym kuzynkom warkoczyki. Zaklejałam kilkuletnim chłopczykom plastrem ranki na kolanach. Dostawałam w zamian soczyste buziaki i uściski lepkich od słodyczy rąk. Dlatego po maturze nie wahałam się ani trochę. Zaczęłam studiować wychowanie przedszkolne.
Mikołaja poznałam w akademiku, w którym mieszkała moja najlepsza przyjaciółka.
– Mam wrażenie, że jesteś moją drugą połówką – wyznał pewnego wieczora. W odpowiedzi tylko się do niego przytuliłam. Czułam bowiem to samo! Po trzecim roku studiów Mikołaj poprosił mnie o rękę. Powiedziałam „tak”. Rozpoczęliśmy przygotowania do ślubu.
– Do czego tak się spieszycie? – dziwili się rodzice. – Nie lepiej poczekać? Nie mieli nic przeciwko naszemu związkowi, ale woleli, abyśmy najpierw skończyli studia, a dopiero potem bawili się w rodzinę.
– Nasza miłość nie może czekać. Ze zrobieniem dziecka poczekamy, nie martwcie się – zapewniał Mikołaj. Tak też było. Spokojnie skończyliśmy studia, po których wyjechaliśmy z Poznania do mojej rodzinnej miejscowości. Zamieszkaliśmy w wielkim domu rodziców. Ja zaczęłam pracować w przedszkolu, Miki w sklepie ze sprzętem komputerowym. Dzieci wciąż nie mieliśmy…
– Poczekamy, aż kupimy własne mieszkanie – tłumaczył Mikołaj dociekliwym znajomym. Jednak w tych tłumaczeniach była zaledwie odrobina prawdy...
W rzeczywistości kilka miesięcy wcześniej przestaliśmy się zabezpieczać. Dom rodziców był duży, pomieścilibyśmy się w nim nawet z dwójką dzieci.
– Tak bym chciała spacerować z wnusiem w wózeczku – marzyła mama. A ja pragnęłam tego jeszcze bardziej niż ona! Codziennie rano ocierałam w pracy zasmarkane nosy i wyobrażałam sobie, jak to będzie opiekować się SWOIM dzieckiem. – Jeśli to będzie chłopiec, damy mu na imię Stanisław, po moim dziadku – planował Mikołaj. – A dziewczynkę nazwiemy Marianna, po mojej babci… – wzdychałam za każdym razem, kiedy zbliżał się termin kolejnej miesiączki. Bo łudziłam się, że tym razem jej nie dostanę… Nadaremno! Okres się pojawiał. Po roku starań poszłam do lekarza. Według niego wszystko było w porządku.
– Proszę porozmawiać z mężem. On też powinien się przebadać – zasugerował ginekolog. – Może wina leży po jego stronie…
„Wina”… Jakie to niezręczne słowo w naszej sytuacji.
Chociaż okazało się, że Mikołaj też jest zdrowy, nasze relacje się znacznie pogorszyły. Coś wisiało w powietrzu. Jakiś niewypowiedziany żal, pretensje o niemożność posiadania dziecka. Mnie chyba było gorzej. Pracowałam przecież z dziećmi.
– Pani Aniu! Pani Aniu! – wołały na mój widok i przytulały się do mnie. Czasem zastanawiałam się, czy nie zmienić pracy… Ale co by to dało? Zapomniałabym o uczuciach macierzyńskich? Skąd!
– Może powinniśmy zastanowić się nad adopcją? – zaproponowałam pewnego razu mężowi. Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Nie wiem… Może… Ale jeszcze nie teraz – wydukał. – Daj mi czas, abym oswoił się z tą ewentualnością… Dałam więc, ale czułam, że te przemijające miesiące nie działają na naszą korzyść. Oddalaliśmy się od siebie… Dziecko scementowałoby naszą miłość. Dziecko, którego nie mieliśmy, powodowało, że stawaliśmy się sobie obcy. Coraz mniej ze sobą rozmawialiśmy, coraz rzadziej ze sobą sypialiśmy…
We wrześniu zostałam wychowawczynią grupy maluszków. Wśród gromady popłakujących trzylatków moją uwagę przykuł Pawełek. Był jakiś wystraszony, przygaszony. Taki nad wiek… dorosły.
– Jest półsierotą – poinformowały mnie koleżanki z pracy. – Jego ojciec owdowiał półtora roku temu. Teraz sam radzi sobie z wychowywaniem synka… Od tej pory z uwagą przyglądałam się temu mężczyźnie. Rozczulał mnie. Widziałam, ile miłości daje Pawełkowi. Z jakim ciepłem w oczach na niego patrzy. Mimowolnie zwracałam uwagę na to, jak chłopiec chodzi ubrany. Nic nie budziło jednak moich zastrzeżeń. Zawsze czysty, schludny, choć skromnie ubrany. Zdarzało się, że Pawełek się strasznie pobrudził, np. wylał na siebie zupę. Musiałam wtedy iść z nim do szatni i przebierać go w rezerwowe rzeczy. Rozczulały mnie wtedy schowane w worku na kapcie nieudolnie, bo po męsku, albo wyprasowane skarpetki i majteczki. Nie znałam dotąd faceta, który prasowałby bieliznę…
Pewnego popołudnia ojciec Pawełka przyszedł po syna strasznie przeziębiony.
– Łamie mnie jakaś grypa – wychrypiał. Nie musiał tego mówić. Wyglądał tragicznie.
– Powinien to pan wyleżeć – poradziłam z troską.
– Kto wtedy zajmowałby się Pawłem? – westchnął. – Jestem zdany wyłącznie na siebie…
Długo zastanawiałam się, czy mogłabym mu jakoś pomóc. Wreszcie spisałam sobie z dziennika numer jego komórki. Zadzwoniłam do niego wieczorem.
– Mówi Anna, wychowawczyni z przedszkola – przedstawiłam się. – Jeśli pan chce, mogę rano przyjechać po Pawełka do domu i zabrać go do przedszkola. Potem po pracy odwiozę go do pana. Pan w tym czasie łyknie jakąś aspirynę i prześpi choć parę godzin…
– Naprawdę byłaby pani taka uprzejma? – nie dowierzał.
Byłam! Po drodze z przedszkola zrobiłam jakieś drobne zakupy. Wzięłam też z domu rosół. Ojciec chłopca musiał zjeść coś ciepłego i pożywnego…
– Proszę już przestać z tym panem, Maciej jestem – rzucił znad parującego talerza. – Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
– Nie musisz, lubię Pawła, robię to dla niego – wzruszyłam ramionami. Nie dodałam, że tak naprawdę robiłam to dla siebie. Bowiem maluch wypełniał lukę w moim sercu…
Kiedy Maciej wyzdrowiał, zaprosił mnie do kina. Na bajkę! Poszliśmy we trójkę. Potem na lody i kawę. Tak trudno było mi się rozstawać z chłopakami…
Spędzałam z nimi coraz więcej czasu. A początkowa sympatia, jaką czułam w stosunku do Maćka, zmieniła się w coś mocniejszego. To nie były uczucia nastolatki, która widzi świat w różowych kolorach. Ale dojrzała miłość młodej kobiety, która nauczyła się, że w życiu jest wiele szarości. I czekało mnie jeszcze wiele smutku…Kiedy powiedziałam mężowi, że odchodzę. Do innego mężczyzny. Nie łudziłam się, że mnie zrozumie. I nie myliłam się. Rozwód przebiegał we wrogiej atmosferze. Długo się nie widzieliśmy. Dopiero rok później dostałam SMS-a od byłego męża: „Widziałem was na placu zabaw. Bolało. Mimo wszystko życzę Ci dużo szczęścia…”.
Jestem szczęśliwa z Maćkiem i Pawełkiem, dla którego jestem mamą. A wkrótce nasza rodzina się powiększy...