"Mieszkałem na zabitej deskami wsi, bo kochałem to miejsce i nie zamierzałem z niego uciekać. Do szczęścia brakowało mi tylko bratniej duszy. Pragnąłem poznać kogoś, kto wypełniłby pustkę w moim w sercu. Kogoś, kto zaakceptowałby takiego domatora, wiejskiego romantyka, miłośnika poezji i spacerów po lesie. Co wieczór siadałem przy kominku i wyobrażałem sobie, że mam żonę oraz dwójkę dzieci. Ale z powodu mojej nieśmiałości nie miałem nadziei, że tak się stanie..." Witek, 33 lata
Wieś, w której urodziłem się i wciąż mieszkam, to głęboka prowincja. Jakieś dwa kilometry za ostatnimi zabudowaniami kończy się asfalt, a zaczyna leśny trakt prowadzący w zasadzie donikąd. Autobus do najbliższego większego miasta odjeżdża stąd dwa razy dziennie. Młodzi uciekają z naszej wsi, gdy tylko nadarzy się okazja. Brak perspektyw. Nie ma u nas przemysłu ani atrakcji turystycznych. A jednak ja nadal tu jestem.
Jako grafik komputerowy mogę pracować z dowolnego miejsca na świecie, byle był internet, więc teoretycznie mogę mieszkać wszędzie. Sęk w tym, że nie lubię podróżować. Gdy muszę, zawsze mocno się stresuję. Moja niechęć do wyjazdów zapewne wiąże się ze śmiercią moich rodziców, którzy zginęli w wypadku. Poza tym jestem lokalnym patriotą. Może jest tu nudno, każdy dzień wygląda tak samo, ale ja lubię tę rutynę, tę powtarzalność. Daje mi poczucie bezpieczeństwa. Kocham tę moją wieś na końcu świata i nie chcę opuszczać domu, w którego remont włożyłem sporo wysiłku i pieniędzy.
Do pełni mojego prowincjonalnego, małego szczęścia brakowało mi żony. Choć byłem typem samotnika, nie chciałem zgorzknieć we własnym towarzystwie. Moi rodzice naprawdę się kochali. Ja też pragnąłem poznać kogoś, kto wypełniłby pustkę w moim w sercu. Kogoś, kto zaakceptowałby takiego domatora, wiejskiego romantyka, miłośnika poezji i spacerów po lesie.
Co wieczór siadałem przy kominku i wyobrażałem sobie, że mam żonę oraz dwójkę dzieci. Słyszałem dochodzące z piętra ich głosy, śpiew ukochanej krzątającej się w kuchni. Czułem zapach piekącego się jabłecznika…
Choć na zewnątrz rzadko okazuję emocje, tak naprawdę wrażliwiec ze mnie. Koleżanki ze szkoły traktowały mnie jak dziwaka, interesującego tylko wtedy, gdy trzeba było od kogoś ściągnąć zadanie z matematyki. Wolały przebojowych chłopaków. Dobrze zbudowanych, pewnych siebie. Taki cichy okularnik, wiecznie zatopiony w książkach, był dla nich zupełnie nieatrakcyjny. A ja z własnej inicjatywy nigdy nie odważyłem się zaproponować spotkania po lekcjach. Bałem się odrzucenia i tego, że po nim już nigdy bym nie podjął kolejnej próby. Błędne koło, którego nie potrafiłem przerwać.
Może gdybym zebrał drzemiące gdzieś w zakamarkach duszy strzępki odwagi i ulepił z nich nowego siebie? Zdolnego do przeprowadzki, do nawiązywania znajomości… Ale czy to nadal byłbym ja?
W naszej wsi wszyscy się znają. Każdy nowy przybysz wzbudza sensację, nawet pojawiający się przejazdem. Bo na stałe kto chciałby tu zostać? O dziwo, jedna taka wariatka się znalazła...
Usłyszałem o niej podczas zakupów w jedynym we wsi sklepie, zarazem ośrodku towarzyskim. Dwie największe plotkarki do spółki ze sprzedawczynią rozmawiały o jakiejś „miastowej”, co to kilka dni temu sprowadziła się do domu zmarłej przed trzema laty pani Marii, że to pewnie jej wnuczka, i że chyba nie ma męża, skoro sama się przeniosła, a w przeprowadzce pomagali jej tragarze z firmy transportowej, co trwało prawie całą sobotę, bo tyle miała gratów, więc chyba zamierza zostać tu na dłużej…
Poczułem się zaintrygowany. Kobieta. Bez męża. Ktoś zupełnie nowy.
Zapłaciłem, pożegnałem się i wróciłem do domu.
Przez kilka następnych dni miałem głowę zaprzątniętą sprawami zawodowymi i praktycznie nie wychodziłem z domu. Gdy skończyłem zamówiony projekt i wysłałem pliki zleceniodawcy, stwierdziłem, że muszę wyjść, by sprawdzić, czy nadal słońce świeci i wiatr wieje. Spacer po lesie – tego potrzebowałem po intensywnych dniach pracy umysłowej.
Pogoda dopisała. Słońce świeciło jak na zamówienie, więc było przyjemnie, mimo przedwiosennego chłodu. Ubrałem się ciepło i ruszyłem, by rozprostować ciało i dotlenić mózg. Przekrwionym oczom również należał się odpoczynek. Miałem swoje ulubione trasy; tym razem wybrałem tę prowadzącą nieopodal ruin młyna wodnego.
Tam po raz pierwszy zobaczyłem nową mieszkankę naszej wsi. Stała tyłem do mnie, a jej sięgające ramion, jasne włosy rozwiewał wiatr. Normalnie jak kadr z jakiegoś filmu. Była szczupła i niewysoka. Skryłem się za drzewem i przyglądałem się, jak za pomocą „zabytkowego” aparatu fotograficznego robi zdjęcia ruinom. Wahałem się. Podejść i zagadać? Czy lepiej jej nie przeszkadzać? Stałem za drzewem i wpatrywałem się w nieznajomą niczym jakiś stalker.
Gdy nagle coś głośno zaszeleściło w chaszczach za mną, wyprysłem zza pnia, by nie dać się przyłapać na podglądaniu, a spłoszona kobieta odwróciła się gwałtownie. Nasze spojrzenia się spotkały i wreszcie zrozumiałem, co to znaczy zatonąć w czyichś oczach… Moje serce zabiło mocniej i poczułem jakiś niesamowity przypływ odwagi. Jakbym w jednej chwili pojął, że teraz albo nigdy.
– Dzień dobry – powiedziałem, podchodząc bliżej.
– Dzień dobry – odparła, obdarzając mnie uśmiechem. Przyjaznym, choć ostrożnym.
Była naprawdę ładna. Chyba nieco młodsza ode mnie, choć wygląd, zwłaszcza kobiety, może zmylić.
– Więc to pani jest naszą wielką sensacją – zagaiłem.
– Sensacją? – zdziwiła się.
– Tak. Cała wieś aż huczy, że wnuczka pani Marii wprowadziła się do jej domu.
– Aż huczy… – Uśmiechnęła się. – Muszę sprostować. Nie jestem jej wnuczką, ale od jej wnuczki kupiłam dom.
Dalej rozmowa sama się potoczyła, a my gładko przeszliśmy na ty. Aldona od dawna marzyła o wyrwaniu się z wielkiego miasta. Dość miała dusznej i nerwowej atmosfery pracy w korporacji, przez którą prawie nie miała prywatnego życia. Zarobiła dość, chciała teraz zająć się swoimi pasjami: fotografią i malarstwem. Kupiła dom w naszej wsi, bo urzekło ją to miejsce, gdy tylko zobaczyła zdjęcie w internecie. Nieważne, że dom wymagał generalnego remontu, przynajmniej cena była kusząca. To był impuls. Marzyła jej się pracownia malarska na strychu, a w piwnicy ciemnia, bo zdjęcia robione analogowym aparatem mają duszę. Nie znałem się, więc tylko potakiwałem. Na pewno podobał mi się błysk w jej oczach i zaangażowanie w głosie, gdy mówiła o swoich pasjach.
– Gdybyś potrzebowała rady, służę pomocą – zaoferowałem się. – Sam mam za sobą remont, więc orientuję się, gdzie można zakupy taniej zrobić. Mam też kilku znajomych wśród fachowców. Mogę polecić świetnego płytkarza, gościa od dachów, nawet zduna, gdybyś chciała doprowadzić piec kaflowy do porządku.
– Byłabym wdzięczna.
Od tamtej pory widywaliśmy się regularnie. Aldona fascynowała mnie coraz bardziej i zdawałem sobie sprawę, że się zakochuję, ale postanowiłem niczego sobie po tej znajomości nie obiecywać. Nic na siłę. Moje uczucia to moja sprawa. Niech sprawy toczą się swoim torem. Przyjechała tu, bo szukała spokoju i wytchnienia, a nie miłosnych komplikacji. Wystarczało mi, że mam z kim pogadać, spędzać miło czas. Jeśli traktowała naszą relację jako przyjaźń albo zwykłą sąsiedzką znajomość, nie zamierzałem tego psuć i tracić jej sympatii. Niewczesnymi zalotami mógłbym ją spłoszyć albo całkiem zniechęcić. Może przemawiał przeze mnie rozsądek, a może znowu na drodze stanęły nieśmiałość i brak pewności siebie…
Pół roku po tym, jak się poznaliśmy, zaraz po skończeniu remontu, przy którym jej pomagałem, zaproponowała, żebym został na kolacji. Po posiłku wypiliśmy po lampce wina, a potem Aldona usiadła mi na kolanach i mnie pocałowała…
Reszta to już historia, którą będę wnukom opowiadał. Jak to ich babcia odnalazła mnie na końcu świata i sprawiła, że spełniło się moje marzenie. Jesteśmy z Aldoną już cztery lata po ślubie, mamy dwójkę wspaniałych dzieci i wciąż jesteśmy w sobie zakochani. Ja jestem cenionym w branży fachowcem, bo dla rodziny chce się więcej pracować i wysilać, a moja żona ostatnio dostała propozycję wystawienia swoich fotografii. Dziś jestem wdzięczny mojej nieśmiałości i fobii, bo gdybym wzorem innych uciekł stąd do miasta, moglibyśmy się z Aldoną minąć. A tak zostałem i pozwoliłem się znaleźć.