"Rok temu we Wszystkich Świętych pojechaliśmy do Radomia na grób prababci. Przyznaję, że bardzo rzadko tam jeździmy. Trochę błądziliśmy, zanim znaleźliśmy właściwą mogiłę, ale w końcu udało się. – Dzień dobry! No proszę, familia! Jak miło spotkać! - zakrzyknął sympatyczny mężczyzny, który stał obok. – Co za niespodzianka! " Agata, 36 lat
W tym roku, jako że stan zdrowia mamy uniemożliwiał podróże, ulegliśmy jej presji i wybraliśmy się na cmentarz aż do Radomia. Nie powiem, żebym tam często jeździła. Leżała tu jakaś dalsza rodzina, no i prababcia. – Weź, pojedźmy, klepniemy i będzie z głowy – powiedział do mnie Maniek na boku. – Inaczej żadnego obiadu nie zjemy spokojnie.
No więc pojechaliśmy. My oboje z Antkiem i Wiktorią, no i tato jako przedstawiciel starszego pokolenia. Podejrzewam, że mama chciała się go pozbyć z domu.
Chwila zadumy nad grobem wuja Klemensa, kimkolwiek był, wyglądała mniej więcej tak:
– Tu po bokach daj, a ten duży na środku.
– Nie, te różowe na środek lepiej, a ten tu.
– Ładne nawet, ciekawe, ile postoją…
– Kto ma zapałki?
– Ja zapalę, ja! Mogę, mamo?
– Antoś, nie wierć się, proszę, przewrócisz kwiatki!
– Ale ja chcę zapalić!
– Dobra, daj mu znicz. Ostrożnie, kurtki sobie nie spal.
– Okej. To gdzie teraz?
Zebraliśmy torby, doniczki pełne oraz puste i ruszyliśmy dalej alejką w tłumie przepychających się obywateli gnanych tą samą potrzebą.
Gdzie dokładnie szliśmy? Trudno powiedzieć. Zresztą, w ogóle nie przepadam za tym lataniem po cmentarzach obowiązkowo raz w roku, w ten sam dzień. Mam dziwne przeczucie, że zmarłym jest to kompletnie obojętne, czy ktoś do nich przyleci z chryzantemą pierwszego listopada, czy nie. Ja, jak już przyjdzie co do czego, raczej będę miała na to wywalone. Ale chciałam być dobrą córką, inaczej zatruliby mi życie.
– To gdzie teraz? Gdzie masz tę kartkę? – zapytał Maniek.
– Do prababci. A kartkę… Zaraz… – Zaczęłam gmerać w torebce. – Gdzieś ją tu wsadziłam... Koło starego kasztana w lewo, drugi rząd w każdym razie. Prawda, tato? Tak mama mówiła?
Tato dreptał koło nas potulnie, a teraz kiwnął głową z przekonaniem. Sprawiał wrażenie, jakby był tu pierwszy raz.
– Drugi w lewo, tak mówiła. A może w prawo?
Machnęłam ręką. Przed nami, nad morzem głów, zamajaczył stary kasztan.
– Tam! Wiki, Antoś, nie zgubcie się!
Skręciwszy z głównej alei, wydostaliśmy się z największej ciżby. W każdym razie było już widać coś więcej niż cudze plecy. Mogłam puścić rękę syna, który natychmiast to wykorzystał i zaczął skakać w stercie suchych liści zgrabionych na kupę przy śmietniku.
– Antek, nie!
Pierwszy rząd, drugi… O, jest!
Poszarzałe lastryko z wyblakłym napisem: Janina M. Z powodu korzeni cisa rosnącego obok płyta trochę się przechylała, ale za to była wysprzątana i stały na niej znicze. Przy grobie zauważyliśmy jakiegoś człowieka w skórzanej kurtce, na oko czterdziesto-, może pięćdziesięcioletniego. Zatrzymaliśmy się niepewnie całą gromadką.
– Dzień dobry – przywitałam się grzecznie.
Facet odwrócił się do nas.
– Dzień dobry! No proszę, familia! Jak miło spotkać! Leszek jestem.
Ściskaliśmy po kolei podawaną dłoń.
– Straszny tłum, nie? – zagaił mężczyzna. – Resztę obskoczyłem wcześniej, a dziś już chciałem odpuścić, bo tu nawet nie ma gdzie zaparkować, ale trafił mi się kurs w tę stronę, to mówię sobie: „A, jeszcze do ciotuni zajrzę”. Bo ja na taksówce jeżdżę. A wy skąd?
– My z Warszawy – odparłam, stawiając nasze chryzantemy obok zniczy.
– O, to kawałek! Zawsze przyjeżdżacie? Wcześniej jakoś nigdy na siebie nie trafiliśmy…
– Nie, w tym roku mama nas pogoniła, żeby na grób prababci pojechać, sprawdzić, jak tam – wyjaśniałam.
Tato potakiwał.
– Prababci? – ucieszył się nowo poznany członek rodziny. – Bo tak się zastanawiałem z której wy, że tak powiem, linii… Bo ja jestem od strony Eugeniusza, to był brat ciotuni. Ja jej nie pamiętam, ale mój ojciec tak zawsze o niej mówił: „ciotunia”. No proszę! Ale niespodzianka! A co robicie, jeśli mogę spytać?
Facet wydawał się sympatyczny, choć gaduła, i wyraźnie uradowany spotkaniem krewnych. Pogawędka rozwinęła się naturalnie. Staliśmy nad tym grobem prababci, gadaliśmy o psach i wakacjach w Chorwacji (Leszek był na Korculi w tym samym miejscu, co my, tylko rok wcześniej), Maniek z Leszkiem odkryli wspólną namiętność do żużlu, Antoś w międzyczasie rozwłóczył całą stertę liści, Wiki zatonęła w telefonie i gadalibyśmy pewnie dłużej, gdyby nie zaczął siąpić drobny deszczyk. Odprowadziliśmy się jeszcze do bramy, wymieniliśmy się numerami telefonów, obiecaliśmy sobie, że przy najbliższej bytności w Radomiu koniecznie się spotkamy już na spokojnie.
– A może wpadniecie do nas przed odjazdem na obiad? Poznalibyście Grażynkę. Ja tylko do niej zadzwonię, żeby uprzedzić… – zaproponował kuzyn, kiedy ściskaliśmy się na pożegnanie.
– Dzięki, Lechu, innym razem. Mamy kawałek drogi przed sobą. Ale jesteśmy w kontakcie!
– No, równy gość! – skomentował Maniek w drodze powrotnej.
– No! – przytaknęłam. – Kto by pomyślał, że mamy w Radomiu taką fajną rodzinę. Nigdy mi mama nie mówiła.
Do Warszawy dotarliśmy już po zmroku. Ulice lśniły od wilgoci. W pierwszej kolejności odwieźliśmy zmęczonego ojca do domu.
– I wiesz, poznaliśmy kuzyna Leszka – relacjonowałam mamie wydarzenia dnia. – Bardzo sympatyczny. To wnuk Eugeniusza.
– Jakiego Eugeniusza? – Mama popatrzyła na mnie podejrzliwie.
– No, brata prababci.
– Prababcia nie miała brata.
Wytrzeszczyliśmy oczy.
– To z kim myśmy rozmawiali?
– Tego to ja nie wiem – zauważyła mama cierpko.
– No, ale jak to?! Zaraz! – próbowałam zrozumieć sytuację. – Szliśmy tak, jak kazałaś, w lewo przy starym kasztanie, drugi rząd…
– W lewo? – Mamusia uniosła brwi. – Mówiłam: w prawo. Przy starym kasztanie, daleko za kaplicą. Mijaliście kaplicę?
– Nie… Chryste, pomyliliśmy kwatery!
Ale za to mamy metę w Radomiu!