"Mateusza poznałam nad morzem, w Mielnie. To tu mi się oświadczył, to tu powiedziałam mu, że zostanie tatą. A teraz siadam samotnie na plaży i wspominam. Płaczę i śmieję się na przemian. Przecież byliśmy razem tacy szczęśliwi! Mogliśmy jeszcze tyle wspólnie przeżyć, tyle zrobić, tyle zobaczyć! Mogliśmy razem wychować naszą córeczkę. Mogliśmy…" Karolina, 35 lat
– Może pojadę z tobą? – spytał Robert.
Uśmiechnęłam się do niego smutno. Nie musiałam nic mówić, znał odpowiedź.
– Nigdy mi nie pozwolisz jechać ze sobą, prawda?
– Nie wiem… Chyba nie…
Widziałam w jego oczach smutek, może trochę rozczarowanie? Ale też zrozumienie.
Droga do Mielna minęła mi bardzo szybko. Zameldowałam się w hotelu, tym samym od kilkunastu lat, zostawiłam swoje rzeczy i od razu poszłam na plażę. Jak zawsze o tej porze roku była prawie pusta. Standardowo miałam przy sobie dwa grube koce. Na jednym z nich usiadłam, drugi zarzuciłam na siebie. Wiedziałam, że po kilku godzinach byłoby mi bez niego zbyt chłodno. Zaczęłam wpatrywać się w fale, wsłuchiwać w ich szum i rozmawiać z Mateuszem. Wspominać go, śmiać się, płakać…
Byłyśmy z Kamilą, moją najlepszą przyjaciółką, na drugim roku studiów, kiedy wyciągnęła mnie nad morze.
– Morze? W marcu? Zwariowałaś! – śmiałam się z niej.
Ale przekonywała mnie, że nadmorskie miejscowości o każdej porze roku są piękne, a teraz dodatkowo tańsze i mniej zatłoczone.
– Ferie się skończyły, nie będzie turystów. Spokojnie pospacerujemy, odpoczniemy, naładujemy baterie.
W końcu jej uległam i pojechałyśmy. Miała rację. Pogodę miałyśmy wręcz idealną. Nadal było zimno, ale bardzo słonecznie.
Trzeciego dnia podczas spaceru zaczepił nas jakiś chłopak.
– Przepraszam, chyba zgubiłaś rękawiczkę – powiedział, podając mi moją zgubę.
– Ojej, dziękuję, nawet nie zauważyłam! To cud, że akurat tu byłeś i ją znalazłeś. – Uśmiechnęłam się.
Zaczęliśmy rozmawiać. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Mateusz (tak miał na imię chłopak) także mieszkał w Poznaniu i przyjechał do Mielna w tym samym celu, co my!
– To chyba przeznaczenie! – stwierdził.
Wpadł mi w oko od razu. Ja jemu też. Do naszego wyjazdu spotykaliśmy się niemal codziennie. Naturalnym dla nas było, że po powrocie do Poznania będziemy chcieli kontynuować tę znajomość. I tak też się stało. Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci! Mateusz był spełnieniem moich marzeń, moim ideałem! Byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem!
Co roku w marcu wracaliśmy do Mielna, chociaż na weekend. To stało się taką naszą małą tradycją.
Po trzech latach, na plaży, mniej więcej tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy, Mateusz mi się oświadczył. Popłakałam się. Byłam taka szczęśliwa! Momentami aż bałam się w to uwierzyć.
Rok po oświadczynach wzięliśmy ślub. Wielkie przyjęcie dla wszystkich odbyło się w Poznaniu, ale kilka dni wcześniej, w czwartą rocznicę naszego poznania, a w pierwszą zaręczyn wzięliśmy ślub na „naszej” plaży w Mielnie. Niełatwo było to wszystko załatwić, znaleźć księdza, przekonać najbliższych, że samo wesele musi im wystarczyć. Ale uparliśmy się i daliśmy radę. I mimo panującego chłodu, czułam, że cała płonę. Z miłości, ze szczęścia, z ekscytacji. Gdybym mogła, to wykrzyczałabym całemu światu, jakie wspaniałe uczucia mnie przepełniają.
Skończyłam studia, oboje pracowaliśmy, wzięliśmy kredyt, kupiliśmy mieszkanie, planowaliśmy dzieci. Wszystko układało się wspaniale.
W pierwszą rocznicę ślubu pojechaliśmy oczywiście nad morze. Tak, jak w drugą. Na „naszej” plaży powiedziałam Mateuszowi, że zostanie tatą. Do dziś pamiętam radość w jego oczach, łzy na policzkach, to, jak porwał mnie na ręce i zaczął kręcić dookoła, a potem krzyczał na całe gardło: „Będę ojcem!”, a ja stałam obok i śmiałam się. Byliśmy tacy szczęśliwi! Marzyłam, by tak było już zawsze.
– Chcę każdego dnia czuć się tak, jak dziś! – powiedziałam, tuląc się do Mateusza.
– Zrobię wszystko, by tak było! Będę cię uszczęśliwiał, póki mi życia starczy!
Byłam w ósmym miesiącu ciąży, kiedy Mateusz zginął w wypadku. Wracał z pracy, najprawdopodobniej chciał uniknąć zderzenia z psem, który wybiegł na drogę. Uderzył w drzewo, zginął na miejscu.
Pamiętam, że początkowo w ogóle nie chciałam w to wierzyć. Słyszałam słowa policjanta, widziałam rozpacz teściów, ale ja dalej uważałam, że są w błędzie. Zrobiłam sobie herbatę, zaczęłam podgrzewać obiad, bo przecież mąż miał zaraz wrócić z pracy. Ale nie wracał. Zjawili się za to jego brat i moi rodzice, wszyscy płakali, chcieli mnie przytulać i pocieszać.
– Przestańcie! Mateusz pewnie pojechał jeszcze na zakupy albo zagadał się z kimś. Zaraz wróci i będzie na was wściekły, że denerwujecie mnie w takim stanie! Jedźcie już sobie! – wściekałam się.
Ale za nic nie chcieli sobie jechać! Płakali, załamywali ręce, rozpaczali. A Mateusz nie wracał.
Nie pamiętam nawet, kiedy wreszcie ta straszna prawda do mnie dotarła. Nie pamiętam kolejnych dni, nie pamiętam pogrzebu. Wymazałam ten czas z pamięci. I choć trudno w to uwierzyć, nie pamiętam nawet swojego porodu. Trafiłam do szpitala kilka dni później i już z niego nie wyszłam, miałam cesarkę. Ale te kilka miesięcy po śmierci Mateusza jakbym wyparła z pamięci. Nie jestem w stanie sobie nic przypomnieć.
Pierwsze wyraźne wspomnienie to Boże Narodzenie. Nasza córeczka, Zosia, strasznie się wtedy rozchorowała. Dostała wysokiej temperatury, trafiłam z nią do szpitala. Pamiętam ogromny strach, że i ją za chwile stracę. I pamiętam, że tak bardzo błagałam wtedy Mateusza, żeby jej do siebie nie zabierał! „Wiem, że też ją kochasz! Wiem, że też chcesz mieć ją przy sobie, ale błagam, jeszcze nie teraz! Chcę ją nauczyć tylu rzeczy, pokazać jej świat, naszą plażę… Błagam, nie zabieraj jej…”, zaklinałam w myślach. Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu wróciłyśmy do domu. Próbowałam jakoś żyć, moja mama z teściową urządziły sobie dyżury i na zmianę mi pomagały.
W marcu uparłam się, że pojadę z Zosią nad morze.
– To wykluczone! Nie jesteś jeszcze gotowa! Dopiero co zaczęłaś normalnie funkcjonować, to niebezpieczne! – pomstowała teściowa.
– Jeśli tak bardzo ci zależy, to pojadę z tobą. A Zosia zostanie tutaj, przecież będzie miała doskonałą opiekę – upierała się mama.
W końcu przyznałam im częściowo rację. Postanowiłam zostawić Zosię z nimi, ale nie zgodziłam się, by mama jechała ze mną. Chciałam być tam sama.
To była bardzo trudna wycieczka. Niemal przez cały czas płakałam. Na plaży wręcz wyłam, aż zainteresował się mną jakiś przechodzień. Tak naprawdę chyba dopiero tam po raz pierwszy pozwoliłam się sobie wypłakać, wyszlochać, wyżalić i dać ujście swojemu bólowi…
To były strasznie ciężkie trzy dni, ale nie żałowałam, że pojechałam. I już wtedy wiedziałam, że będę tam jeździć co roku.
Zosia była coraz starsza, poszła do przedszkola, potem do szkoły. Bliscy próbowali mniej lub bardziej delikatnie swatać mnie z coraz to nowymi kandydatami.
– Jesteś młoda, powinnaś sobie ułożyć życie, Mateusz by tego chciał! – mówili.
Ale ja nie chciałam. Ja kochałam swojego męża i nie interesowali mnie inni mężczyźni.
A potem poznałam Roberta. Początkowo był tylko znajomym, z czasem przyjacielem. Wiem, że on mnie kocha, ale ja nigdy go nie oszukiwałam, kocham go, ale jak brata, jak najlepszego przyjaciela, nie jak mężczyznę.
– Przepraszam, kocham Mateusza, to nigdy się nie zmieni. Nie potrafię patrzeć na ciebie jak na mężczyznę… – powiedziałam, kiedy któryś raz z kolei próbował mnie pocałować.
– Nie szkodzi, poczekam. Daj mi tylko przy sobie być, pozwól sobie pomóc, pozwól się sobą zaopiekować.
I jest przy mnie. Już od trzech lat. Choć nigdy niczego mu nie obiecałam i nie mogę mu dać nic poza przyjaźnią. I nie wiem, czy kiedykolwiek to się zmieni.
Miłością mojego życia jest Mateusz. To jego kocham. To za nim nadal tęsknię. To do niego jeżdżę co roku. Tak, jak teraz. Siadam na plaży. Wspominam, tęsknię, płaczę i śmieję się na przemian. Przecież byliśmy razem tacy szczęśliwi!
Mogliśmy jeszcze tyle wspólnie przeżyć, tyle zrobić, tyle zobaczyć! Mogliśmy razem wychować naszą córeczkę. Mogliśmy mieć jeszcze więcej dzieci. Mogliśmy zdobyć cały świat! Mogliśmy…