"Nie wiem, jak mnie ocenicie, ale prawda jest taka, że oddałam własne dziecko. Ktoś mnie potępi, a ktoś inny zaakceptuje, bo dobrze że oddałam, a nie zabiłam... Chcę jednak powiedzieć, że sama podjęłam tę decyzję. Wtedy myślałam, że jedyną możliwą..." Anna, 29 lat
Mam śliczną córeczkę – z blond loczkami i figlarnymi, niebieskimi oczkami – radosną, ufną i bardzo towarzyską. Cała rodzina jest nią zachwycona, nawet Maciuś, starszy o siedem lat, po pierwszym szoku spowodowanym przyjściem na świat siostrzyczki, nie tylko ją zaakceptował, ale pokochał nad życie. Tylko moja mama jakoś nie piszczy z zachwytu nad wnusią. I najgorsze, że wszyscy wiemy dlaczego... Choć bardzo chcielibyśmy o tym zapomnieć. Ale czy matka może zapomnieć?
Krzysiek był moim pierwszym i jedynym chłopakiem. Mieszkaliśmy na jednym osiedlu, nasze matki się kumplowały, więc siłą rzeczy spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Na początku, jak to dzieciaki, trzymaliśmy się za ręce i tańczyliśmy „wolne” na szkolnych dyskotekach. Potem, w liceum, zaczęły się wspólne wyjścia do pubów, wyjazdy, pierwszy seks... Lata mijały, szkolne pary rozpadały się, tworzyły nowe, a my nadal byliśmy razem. Kiedy na studiach zaszłam w ciążę, nikt nie rozpaczał, byliśmy razem już tyle lat, więc ciąża i ślub to była naturalna konsekwencja wieloletniego związku. Wzięłam dziekankę i zaczęłam organizować wesele. Pamiętam, że w dniu ślubu pogoda była paskudna. Lał deszcz, a ciężkie chmury zasłaniały niebo.
– Oj, zły to znak, zły – krakała moja mama, wymownie patrząc do góry. Pokręciłam tylko głową. Byłam szczęśliwa jak nigdy, nosiłam w sobie nowe życie, a za chwilę miałam zostać żoną chłopaka, którego od dawna kochałam. Cóż mogło mnie złego spotkać?
Maciuś był niespokojny, mało spał, dużo płakał. Mieszkaliśmy kątem u mojej mamy, co, jak wiadomo, rzadko przynosi szczęście. Ciągle dochodziło do jakichś kłótni o byle bzdury. Do tego brakowało pieniędzy. Krzysiek przerwał studia, poszedł pracować jako grafik, ale niewiele zarabiał. Coraz częściej się o to kłóciliśmy:
– Zostaw małego z kimś i weź się do jakiejś pracy – wypominał mi mąż. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Studia przerwane, słaba znajomość angielskiego, brak doświadczenia i małe dziecko w domu. Na szczęście stał się cud. Prywatna szkoła językowa potrzebowała sekretarki. Praca niemęcząca, pieniądze, jak na nasze małe miasteczko, przyzwoite, a i umiejętności większych nie wymagali. Praca od ósmej do piętnastej, weekendy i wakacje wolne, czego więcej trzeba? W piątek byłam na rozmowie, a od poniedziałku miałam zacząć pracę. Wydawało się, że wreszcie wyjdziemy na prostą, bo mniej więcej w tym samym czasie Krzyśkowi pracę zaproponował jego kumpel, tyle że aż w Norwegii. – I tak nie ma mnie w domu, bo haruję całe dnie, tam więcej zarobię i będę przyjeżdżał raz na dwa miesiące – tłumaczył.
Nie uśmiechała mi się perspektywa bycia słomianą wdową, ale... „Może coś odłożymy, kupimy mieszkanie, zaczniemy żyć jak ludzie”, rozmyślałam. I tak zostałam sama z Maciusiem.
Synek poszedł niedługo do przedszkola, a ja coraz bardziej chwaliłam sobie pracę. Dobrze sobie radziłam, a na dodatek wpadłam w oku nauczycielowi języka włoskiego.
– Nawet nie wiedziałem, pani Aniu, że w Polsce takie piękne dziewczyny – komplementował mnie, wchodząc do sekretariatu. – Pani mąż to szczęściarz.
– Tylko że on tego nie docenia – wyrwało mi się kiedyś, bo coraz częściej zdarzało się, że Krzysiek nie miał czasu przyjechać do domu. W końcu przestałam nawet za nim tęsknić, za to zaczęłam zwracać większą uwagę na to, jak ubieram się do pracy. Aż któregoś razu matka zwróciła mi uwagę:
– Co ty się tak stroisz do tej roboty? Żeby z tego jakichś kłopotów nie było!
Wiedziałam, że Roberto nie jest obojętny na moje wdzięki. Raz czy drugi zaprosił mnie na kolację, a potem zostaliśmy parą. Nawet nie starałam się tego ukrywać przed mężem. Zresztą, jak to ukryć w takim małym mieście? Na drugi dzień „życzliwi” mu donieśli, że żona przyprawia mu rogi.
– Dość mam dziadowania, wiecznego czekania, przyjedziesz albo nie! – krzyczałam, kiedy zarzucił mi zdradę. – Roberto na rękach mnie nosi. Dziś jeszcze się wyprowadzam!
– A idź, idź do tego swojego gacha, ale jak wrócę syna już nie zobaczysz! – krzyczał mąż, a ja jak powiedziałam, tak zrobiłam.
Rzeczywistość nie okazała się jednak tak sielankowa. Wspólne mieszkanie to nie to samo co schadzki w hotelach. Jakoś nie umieliśmy się dogadać i już po paru tygodniach dochodziło do kłótni między nami. Roberto, jak na południowca przystało, miał iście gorący temperament. Na dodatek wariowałam z tęsknoty za Maciusiem, który został u mamy. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Okazało się, że jestem w ciąży, a mój kochanek nie zamierzał pakować się w pieluchy, bo, jak sam stwierdził, „jeszcze jest młody i chce się bawić”. Krótko po tej rozmowie spakował walizkę i wyjechał do Włoch, a ja zostałam w jego wynajmowanym mieszkaniu. Pół roku później, z dużym już brzuchem, wróciłam do matki. Wszyscy w miasteczku wytykali mnie palcami. Myślałam nawet, by odebrać sobie życie, ale szkoda mi było maleństwa, które nosiłam pod sercem. Nie wyobrażałam sobie, że można zabić dziecko, choćby i nienarodzone. No i miałam syna.
Któregoś wieczoru ktoś zapukał do drzwi. To był Krzysiek. O dziwo, wcale nie chciał się kłócić.
– Pięknie wyglądasz – zaczął. – Słyszałem, że jesteś w ciąży...
– Tak – szepnęłam ze wstydem. Tamtej nocy długo rozmawialiśmy. Okazało się, że Krzysiek wrócił z Norwegii, rozkręca swoją firmę i powodzi mu się całkiem nieźle. Ja mówiłam, czego zabrakło mi w naszym małżeństwie. Mąż wyznał, że... wciąż mnie kocha.
– Spróbujmy od nowa, Aniu. Ale tego bachora – spojrzał na mój brzuch – nie zaakceptuję. On ma zniknąć. Wiedziałam, co muszę zrobić. Córeczka urodziła się w terminie, zdrowa i piękna. Miała oliwkową cerę, duże czarne oczy i główkę całą w lokach. Dwa dni później podpisałam papiery, że zrzekam się córki.
Gdy wróciłam do domu, tematu dziecka w ogóle nie było. A kiedy kilka miesięcy później zaszłam znowu w ciążę, Krzysiek szalał ze szczęścia. Chodził ze mną na badania, cieszył się, że to dziewczynka. Kupowaliśmy dla niej tony śpioszków i zabawek. Czasami miałam wrażenie, że obsypuję ją tak prezentami za to, co zrobiliśmy jej siostrzyczce, ale nigdy nie mówiłam tego głośno. Nie było jednak dnia, żebym nie myślała o dziewczynce, której nawet nie dałam imienia. Pewnego dnia zadzwoniłam do szpitala, ale nic nie chcieli mi powiedzieć.
– Pani zostawiła dziecko i teraz chce się dowiedzieć, co się z nim stało? Nie udzielamy takich informacji – usłyszałam. Między mną a Krzyśkiem układa się teraz bardzo dobrze. Myślimy o trzecim maleństwie. Tylko czy kiedykolwiek, patrząc w błękitne oczy mojej córki, przestanę myśleć o tym, jak żyje jej siostra, co robi, jak wygląda, czy jest szczęśliwa? I czy kiedyś nie pożałuję, że zamiast dziecka wybrałam męża...?