"Oddałam własne dziecko, by uratować małżeństwo. Chciałabym o tym zapomnieć..."
Fot. 123RF

"Oddałam własne dziecko, by uratować małżeństwo. Chciałabym o tym zapomnieć..."

"Nie wiem, jak mnie ocenicie, ale prawda jest taka, że oddałam własne dziecko. Ktoś mnie potępi, a ktoś inny zaakceptuje, bo dobrze że oddałam, a nie zabiłam... Chcę jednak powiedzieć, że sama podjęłam tę decyzję. Wtedy myślałam, że jedyną możliwą..." Anna, 29 lat

Mam śliczną córeczkę – z blond loczkami i figlarnymi, niebieskimi oczkami – radosną, ufną i bardzo towarzyską. Cała rodzina jest nią zachwycona, nawet Maciuś, starszy o siedem lat, po pierwszym szoku spowodowanym przyjściem na świat siostrzyczki, nie tylko ją zaakceptował, ale pokochał nad życie. Tylko moja mama jakoś nie piszczy z zachwytu nad wnusią. I najgorsze, że wszyscy wiemy dlaczego... Choć bardzo chcielibyśmy o tym zapomnieć. Ale czy matka może zapomnieć?

Mąż był moją pierwszą miłością

Krzysiek był moim pierwszym i jedynym chłopakiem. Mieszkaliśmy na jednym osiedlu, nasze matki się kumplowały, więc siłą rzeczy spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Na początku, jak to dzieciaki, trzymaliśmy się za ręce i tańczyliśmy „wolne” na szkolnych dyskotekach. Potem, w liceum, zaczęły się wspólne wyjścia do pubów, wyjazdy, pierwszy seks... Lata mijały, szkolne pary rozpadały się, tworzyły nowe, a my nadal byliśmy razem. Kiedy na studiach zaszłam w ciążę, nikt nie rozpaczał, byliśmy razem już tyle lat, więc ciąża i ślub to była naturalna konsekwencja wieloletniego związku. Wzięłam dziekankę i zaczęłam organizować wesele. Pamiętam, że w dniu ślubu pogoda była paskudna. Lał deszcz, a ciężkie chmury zasłaniały niebo.
– Oj, zły to znak, zły – krakała moja mama, wymownie patrząc do góry. Pokręciłam tylko głową. Byłam szczęśliwa jak nigdy, nosiłam w sobie nowe życie, a za chwilę miałam zostać żoną chłopaka, którego od dawna kochałam. Cóż mogło mnie złego spotkać?

Kiedy na świat przyszedł nasz synek, zaczęły się kłopoty

Maciuś był niespokojny, mało spał, dużo płakał. Mieszkaliśmy kątem u mojej mamy, co, jak wiadomo, rzadko przynosi szczęście. Ciągle dochodziło do jakichś kłótni o byle bzdury. Do tego brakowało pieniędzy. Krzysiek przerwał studia, poszedł pracować jako grafik, ale niewiele zarabiał. Coraz częściej się o to kłóciliśmy:
– Zostaw małego z kimś i weź się do jakiejś pracy – wypominał mi mąż. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Studia przerwane, słaba znajomość angielskiego, brak doświadczenia i małe dziecko w domu. Na szczęście stał się cud. Prywatna szkoła językowa potrzebowała sekretarki. Praca niemęcząca, pieniądze, jak na nasze małe miasteczko, przyzwoite, a i umiejętności większych nie wymagali. Praca od ósmej do piętnastej, weekendy i wakacje wolne, czego więcej trzeba? W piątek byłam na rozmowie, a od poniedziałku miałam zacząć pracę. Wydawało się, że wreszcie wyjdziemy na prostą, bo mniej więcej w tym samym czasie Krzyśkowi pracę zaproponował jego kumpel, tyle że aż w Norwegii. – I tak nie ma mnie w domu, bo haruję całe dnie, tam więcej zarobię i będę przyjeżdżał raz na dwa miesiące – tłumaczył.
Nie uśmiechała mi się perspektywa bycia słomianą wdową, ale... „Może coś odłożymy, kupimy mieszkanie, zaczniemy żyć jak ludzie”, rozmyślałam. I tak zostałam sama z Maciusiem.

Na początku tęskniłam, a potem pojawił się Roberto...

Synek poszedł niedługo do przedszkola, a ja coraz bardziej chwaliłam sobie pracę. Dobrze sobie radziłam, a na dodatek wpadłam w oku nauczycielowi języka włoskiego.
– Nawet nie wiedziałem, pani Aniu, że w Polsce takie piękne dziewczyny – komplementował mnie, wchodząc do sekretariatu. – Pani mąż to szczęściarz.
– Tylko że on tego nie docenia – wyrwało mi się kiedyś, bo coraz częściej zdarzało się, że Krzysiek nie miał czasu przyjechać do domu. W końcu przestałam nawet za nim tęsknić, za to zaczęłam zwracać większą uwagę na to, jak ubieram się do pracy. Aż któregoś razu matka zwróciła mi uwagę:
– Co ty się tak stroisz do tej roboty? Żeby z tego jakichś kłopotów nie było!
Wiedziałam, że Roberto nie jest obojętny na moje wdzięki. Raz czy drugi zaprosił mnie na kolację, a potem zostaliśmy parą. Nawet nie starałam się tego ukrywać przed mężem. Zresztą, jak to ukryć w takim małym mieście? Na drugi dzień „życzliwi” mu donieśli, że żona przyprawia mu rogi.
– Dość mam dziadowania, wiecznego czekania, przyjedziesz albo nie! – krzyczałam, kiedy zarzucił mi zdradę. – Roberto na rękach mnie nosi. Dziś jeszcze się wyprowadzam!
– A idź, idź do tego swojego gacha, ale jak wrócę syna już nie zobaczysz! – krzyczał mąż, a ja jak powiedziałam, tak zrobiłam.

Spakowałam swoje rzeczy i przeniosłam się do kochanka

Rzeczywistość nie okazała się jednak tak sielankowa. Wspólne mieszkanie to nie to samo co schadzki w hotelach. Jakoś nie umieliśmy się dogadać i już po paru tygodniach dochodziło do kłótni między nami. Roberto, jak na południowca przystało, miał iście gorący temperament. Na dodatek wariowałam z tęsknoty za Maciusiem, który został u mamy. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Okazało się, że jestem w ciąży, a mój kochanek nie zamierzał pakować się w pieluchy, bo, jak sam stwierdził, „jeszcze jest młody i chce się bawić”. Krótko po tej rozmowie spakował walizkę i wyjechał do Włoch, a ja zostałam w jego wynajmowanym mieszkaniu. Pół roku później, z dużym już brzuchem, wróciłam do matki. Wszyscy w miasteczku wytykali mnie palcami. Myślałam nawet, by odebrać sobie życie, ale szkoda mi było maleństwa, które nosiłam pod sercem. Nie wyobrażałam sobie, że można zabić dziecko, choćby i nienarodzone. No i miałam syna.

Krzysiek chciał wrócić, do mnie, ale nie do "bachora"

Któregoś wieczoru ktoś zapukał do drzwi. To był Krzysiek. O dziwo, wcale nie chciał się kłócić.
– Pięknie wyglądasz – zaczął. – Słyszałem, że jesteś w ciąży...
– Tak – szepnęłam ze wstydem. Tamtej nocy długo rozmawialiśmy. Okazało się, że Krzysiek wrócił z Norwegii, rozkręca swoją firmę i powodzi mu się całkiem nieźle. Ja mówiłam, czego zabrakło mi w naszym małżeństwie. Mąż wyznał, że... wciąż mnie kocha.
Spróbujmy od nowa, Aniu. Ale tego bachora – spojrzał na mój brzuch – nie zaakceptuję. On ma zniknąć.  Wiedziałam, co muszę zrobić. Córeczka urodziła się w terminie, zdrowa i piękna. Miała oliwkową cerę, duże czarne oczy i główkę całą w lokach. Dwa dni później podpisałam papiery, że zrzekam się córki.

Nie ma dnia, bym o niej nie myślała

Gdy wróciłam do domu, tematu dziecka w ogóle nie było. A kiedy kilka miesięcy później zaszłam znowu w ciążę, Krzysiek szalał ze szczęścia. Chodził ze mną na badania, cieszył się, że to dziewczynka. Kupowaliśmy dla niej tony śpioszków i zabawek. Czasami miałam wrażenie, że obsypuję ją tak prezentami za to, co zrobiliśmy jej siostrzyczce, ale nigdy nie mówiłam tego głośno. Nie było jednak dnia, żebym nie myślała o dziewczynce, której nawet nie dałam imienia.  Pewnego dnia zadzwoniłam do szpitala, ale nic nie chcieli mi powiedzieć.
– Pani zostawiła dziecko i teraz chce się dowiedzieć, co się z nim stało? Nie udzielamy takich informacji – usłyszałam. Między mną a Krzyśkiem układa się teraz bardzo dobrze. Myślimy o trzecim maleństwie. Tylko czy kiedykolwiek, patrząc w błękitne oczy mojej córki, przestanę myśleć o tym, jak żyje jej siostra, co robi, jak wygląda, czy jest szczęśliwa? I czy kiedyś nie pożałuję, że zamiast dziecka wybrałam męża...?

 

Czytaj więcej