"Prawie każdego dnia spotykałam w parku sympatycznego, starszego pana prowadzącego na smyczy cocker spaniela. Miałam ochotę zamienić z nim kilka słów, ale całą moją uwagę pochłaniał Bas, piesek moich wnuczek. Dostałam go na dwa tygodnie pod opiekę. Bałam się, że mi ucieknie, bo był bardzo niesforny. No i wykrakałam...!" Wanda, 62 lata
Widziałam, że Marcin, mój syn, chce mi coś powiedzieć. Nie myliłam się. Przyszedł mnie poprosić, żebym zaopiekowała się psem, gdy pojadą nad morze.
– Oczywiście, Marcinku, że się nim zajmę. Codzienne spacery na pewno dobrze mi zrobią, a poza tym nie będę się nudzić pod waszą nieobecność.
– Nie zapomnij zabierać ze sobą czerwonej piłki! – zawołała moja wnusia Basia. – Bas zawsze bawi się nią w parku.
– Zabierz też jego kość do zabawy – dodała młodsza Ola.
Zaopatrzona w kocyk, miski, czerwoną piłkę i plastikową kość zabrałam Basa do siebie. Nakarmiłam go, a po południu, zgodnie z obietnicą, którą dałam dziewczynkom, wzięłam psa na długi spacer do parku, tuż obok mojego osiedla. Pogoda była wspaniała – świeciło letnie słońce, wiał orzeźwiający wietrzyk. Pomyślałam, że codzienne przechadzki z Basem będą raczej miłą rozrywką niż przykrym obowiązkiem. Prawie każdego dnia wśród alejek spotykałam sympatycznego, starszego pana prowadzącego na smyczy cocker spaniela. Bas na jego widok radośnie wymachiwał ogonem i szarpał smycz. Spaniel również wesoło poszczekiwał. Jego właściciel po kilku dniach zaczął uśmiechać się na mój widok i uchylać kapelusza. Miałam ochotę zamienić z nim kilka słów, ale całą moją uwagę pochłaniał szalejący Bas. Nie był zbyt posłuszny. Za wszelką cenę chciał sobie pobiegać wolno, lecz ja obawiałam się, że kiedy spuszczę go ze smyczy, odbiegnie zbyt daleko i nie wróci na moją komendę. Niestety, niebawem miało się okazać, że moje obawy były słuszne.
Tego popołudnia jak zwykle wyprowadziłam Basa na spacer. Nagle rozległ się donośny gwizd – taki, jakim mój syn zwykł przywoływać psa. Bas szarpnął smycz tak mocno, że wyrwał mi ją z ręki i pobiegł w stronę, skąd usłyszał ów dźwięk. Mimo że go wołałam, nie zawrócił. Pobiegłam za nim, ale wkrótce znikł mi z oczu. Zatrzymałam się. Serce biło mi jak szalone. „Co teraz zrobię? Co powiedzą dziewczynki? Jak mogłam być tak nieostrożna i pozwolić Basowi uciec? Czy znajdzie drogę do domu? A jeżeli wpadnie pod samochód?”, wyrzucałam samej sobie.
Do północy chodziłam po osiedlu i nawoływałam Basa. Na próżno. Wreszcie zrezygnowana wróciłam do domu. Ze zdenerwowania nie mogłam zasnąć. Wciąż myślałam o tym, jak wielką przykrość sprawi moim wnuczkom wiadomość, że ich ulubieniec zaginął. Wreszcie nadszedł świt. Zrobiłam sobie mocną kawę i poczułam się trochę lepiej. Zdecydowałam, że należy przestać rozpaczać i zacząć działać. Obeszłam całą okolicę, rozwiesiłam ogłoszenia informujące, że na znalazcę psiaka czeka nagroda. Postanowiłam przeznaczyć na nią część swoich oszczędności.
Podrywałam się na każdy dźwięk dzwonka telefonu. Jednak upragnioną informację otrzymałam dopiero w piątek. Jakiś mężczyzna oświadczył, że poszukiwany przeze mnie pies znajduje się w jego mieszkaniu. Zapisałam numer domu.
– Zaraz tam będę! – krzyknęłam.
Włożyłam pieniądze do torebki i popędziłam co sił w nogach pod wskazany adres. Zadzwoniłam do drzwi. Otworzyły się gwałtownie i wypadł z nich pies, radośnie szczekając na mój widok.
– Basik! Znalazłeś się! – zawołałam.
Bas podskakiwał i usiłował polizać mnie po twarzy. Tak bardzo cieszyłam się z odnalezienia zguby, że zupełnie nie zwróciłam uwagi na mężczyznę stojącego w progu. Dopiero po chwili, kiedy trochę się uspokoiłam, przypomniałam sobie o jego obecności. Spojrzałam na niego... Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy uświadomiłam sobie, że to znajomy mężczyzna z parku, właściciel spaniela!
– To... to pan? – zapytałam zdziwiona.
– Tak, to ja. – Uśmiechnął się. – Znalazłem Basa w parku. Wyglądał na zmęczonego i zdezorientowanego, ale na widok mojego Fido ożywił się. Przez godzinę spacerowałem alejkami w nadziei, że panią znajdę i oddam zgubę. Ale bez efektu. Zabrałem go zatem do domu i nakarmiłem, a gdy następnego dnia zobaczyłem pani ogłoszenie, od razu zadzwoniłem.
Pan Zdzisław, bo tak miał na imię właściciel cocker spaniela, nie chciał przyjąć nagrody pieniężnej, która należała się znalazcy. W ramach wdzięczności zaprosiłam go więc na kawę. Przyszedł następnego dnia, przynosząc czekoladki i goździki.
– Ależ naprawdę nie trzeba było, panie Zdzisławie... – Zarumieniłam się po same uszy jak uczennica.
Przy filiżance kawy, szarlotce, którą upiekłam, i pysznych pralinkach spędziliśmy kilka miłych godzin. Okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów. To było naprawdę wspaniałe popołudnie.
Następnego dnia miał wrócić syn z rodziną. Przygotowałam na obiad nasze ulubione danie – gołąbki – i z niecierpliwością oczekiwałam ich przybycia. Wreszcie przyjechali. Dziewczynki szalały z radości na widok Basa. Czułościom nie było końca.
– Wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu. Podróż była bardzo męcząca. Ale ty, mamo, jesteś pewnie nie mniej zmęczona opiekowaniem się naszym psem? – zapytał z uśmiechem syn.
– Wcale nie. Niby czym miałabym się zmęczyć – spacerowaniem? Lepiej opowiedzcie, jak było na wczasach. Macie jakieś fotki? Chętnie bym je obejrzała.
Marcin pokazał mi zdjęcia.
– Dzisiaj też mogę zabrać psa na spacer – dodałam od niechcenia.
Z chęcią na to przystali.
W parku jak zwykle spotkałam pana Zdzisława. Podeszłam się przywitać. Po krótkiej rozmowie oznajmiłam:
– Dzisiaj wróciły moje wnuczki. Teraz to one będą zabierać psa na spacery. Więc już nie będziemy się spotykać w parku...
– Czy to znaczy, że więcej pani nie zobaczę, pani Wando? – zapytał zmartwiony.
– Tego nie powiedziałam...
Od tamtej chwili minął rok, a my staliśmy się nierozłączni...