"Jowita trafiła do naszego szpitala ciężko poparzona w czasie pożaru, który pewnego dnia wybuchł w jej biurze. Miała bardzo poparzone nogi. Szczerze mówiąc, nie miała wielkich szans, by z tego wyjść, ale okazała się prawdziwą wojowniczką. Przeżyła. Była silna, młoda, bardzo ładna. Dziwiło mnie tylko, że nie ma przy niej nikogo bliskiego – choćby matki. Wkrótce zrozumiałam, dlaczego... Klara, 34 lata
Spojrzałam z troską na młodą pacjentkę. Na twarzy dziewczyny wyraźnie malował się ból.
– Wiem, że boli, ale już wkrótce będzie lepiej – powiedziałam krzepiąco, a ona spróbowała się uśmiechnąć.
– Tak, wiem, wytrzymam – odpowiedziała i po raz kolejny spróbowała wykonać ćwiczenie.
Bardzo ją podziwiałam. Dziewczyna była ode mnie młodsza, nie miała jeszcze nawet trzydziestu lat, a toczyła niesamowicie trudną walkę i to całkowicie sama.
Jowita trafiła do naszego szpitala ciężko poparzona w czasie pożaru, który pewnego dnia wybuchł w jej biurze. Szczerze mówiąc, nie miała wielkich szans, by z tego wyjść, ale okazała się prawdziwą wojowniczką. Przeżyła i dzisiaj walczy o swoje zdrowie i sprawność, a nie jest to proste.
– Powiadomiłeś rodzinę? – zapytałam kolegę już pierwszego dnia, gdy toczyliśmy walkę o jej życie.
– Nie. W telefonie nie ma nikogo pod hasłem „mama”, „tata” czy jakimkolwiek, które wskazywałoby na bliską relację. Współpracownicy mówią, że nie ma rodziny, przynajmniej tak mówiła, ale nie wiedzą o niej wiele, bo pracuje od niedawna.
– Biedactwo – westchnęłam ze współczuciem.
Od tamtej chwili poczułam z nią jakąś więź. W tej sytuacji potrzebowała kogoś bliskiego, a najwyraźniej nikogo nie miała. Zjawiali się u niej tylko znajomi z pracy, ale i oni zaczęli się wykruszać i przychodzić coraz rzadziej. Cóż, każdy ma swoje życie i swoje sprawy, a ona cały czas była nieprzytomna. Nie winiłam ich. Siadałam przy jej łóżku po dyżurze i czytałam jej na głos gazety albo opowiadałam jej, jak minął mi dzień. Ani się obejrzałam, gdy Jowita stała się mi w jakiś sposób bliska. Dlatego, kiedy po kilku tygodniach otworzyła oczy, skakałam z radości! Czułam się, jakby na moich oczach dokonał się cud! Oczywiście nadal do niej zaglądałam, a ona po jakimś czasie też zaczęła ze mną rozmawiać. W końcu zapytałam:
– Zadzwonić do kogoś? Przed tobą długa droga, nie powinnaś być sama.
– Nie trzeba, nie mam nikogo bliskiego. – Wzruszyła ramionami.
– Rodzice? Rodzeństwo? Chłopak? – drążyłam.
– Tata nie żyje, z mamą nie mam kontaktu, rodzeństwa i chłopaka brak. Naprawdę nie ma o czym mówić – ucięła temat, więc już nie naciskałam.
Zaprzyjaźniłyśmy się. Dużo rozmawiałyśmy, na początku głównie o mnie, bo ona była dość skryta, ale któregoś dnia opowiedziała mi swoją historię.
– Kiedyś byłam bardzo zżyta z mamą, miałyśmy tylko siebie przez większość życia, ale… – zawahała się – bardzo ją zawiodłam. Kiedy tata umarł, ona stawała na rzęsach, by zapewnić mi szczęśliwe dzieciństwo i wiesz co? Udawało jej się. Jako nastolatka nawet się nie buntowałam. Chyba nie miałam przeciw czemu. Była powierniczką moich tajemnic i nawet gdy zrobiłam coś strasznie głupiego, wiedziałam, że mogę na nią liczyć. Oczywiście nie zawsze było różowo, czasem się pokłóciłyśmy, czasem nie podobały mi się granice, które mi wyznaczała, ale i tak wiedziałam, że odda za mnie życie. Nie zasłużyła na to, co jej zrobiłam.
Gdy poznała Mirka, od razu wiedziałam, że się zakochała. Promieniała. Cieszyłam się jej szczęściem, naprawdę! Byłam już dorosła, studiowałam i miałam swoje życie. Chciałam, by i mama miała swoje, zasłużyła na miłość i szczęście. Gdy poznałam jej wybranka, zrozumiałam, dlaczego się w nim zakochała, był przystojny, elokwentny i zabawny. Miał w sobie mnóstwo uroku. A jak patrzył na moją mamę! Na mnie nikt tak nie patrzył, nawet w marzeniach. Sama nie wiem, kiedy zakochałam się w Mirku. Na początku nie chciałam się do tego przyznać, nawet przed sobą, ale potem… Zauważyłam, że Mirek patrzy na mnie jakoś inaczej, tak się nie patrzy na potencjalną pasierbicę. Powinnam wtedy to uciąć, ale nawet o tym nie pomyślałam, za bardzo mi się podobało. Podobnie jak niby przypadkowe dotknięcia, subtelne aluzje, coraz częstsze szukanie pretekstu, by pobyć sam na sam. Na początku było niewinnie, ale nie trwało to długo. Pewnej nocy Mirek przyjechał po mnie na imprezę do koleżanki, miał tylko odwieźć mnie do domu, a został na noc. Chciałabym powiedzieć, że to był jednorazowy błąd, ale nie. Tak zaczął się nasz romans. Okłamywałam własną matkę. Myślałam, że ja i Mirek się kochamy, a wiadomo, w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone. Chciałam jej powiedzieć, ale on ciągle zwlekał. Mówił, że musimy ją przygotować, że nie możemy zafundować jej takiego szoku. Wytrzymałam trzy miesiące, a potem uznałam, że nie mogę dłużej zwlekać i po prostu się przyznałam. Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy. Myślałam, że będzie krzyczeć, albo przeciwnie, przytuli mnie i wybaczy. Ona tymczasem patrzyła na mnie oczami pełnymi bólu i zapytała tylko:
– Jak mogłaś?
A potem kazała mi się wynosić.
Prosto z jej mieszkania pojechałam do Mirka, oznajmić mu, że możemy być oficjalnie razem, ale on, zamiast wziąć mnie w ramiona, zapytał tylko, czy postradałam zmysły. W tamtej chwili mój świat runął. Nasza miłość okazała się zwykłą mrzonką. To był koszmarny wstrząs. Mirek się mną zabawił, mama nie chciała mnie widzieć. Straciłam swoje dotychczasowe życie. Zmieniłam uczelnię i pracę, wyjechałam do innego miasta i tak buduję sobie swoje życie od nowa.
– Kiedy to było? – szepnęłam.
– Trzy lata temu – odpowiedziała z bladym uśmiechem.
– I nadal nie masz kontaktu z mamą?
Nie odpowiedziała, tylko pokręciła przecząco głową.
– Chyba ze trzy razy rozmawiałyśmy przez telefon, ale rozmowa się raczej nie klei. Nie umiemy już być blisko.
Byłam kompletnie wstrząśnięta tą opowieścią. Patrząc na Jowitę, nie widziałam femme fatale uwodzącej ukochanego matki, tylko pogubioną dziewczynę. Pogubioną i straszliwie samotną. Próbowałam ją nakłonić, by zadzwoniła do mamy, ale ona twierdziła, że to nie byłoby fair.
– Skrzywdziłam ją jak nikt i miałabym teraz oczekiwać, że będzie mnie wspierała w trudnych chwilach? To nie byłoby w porządku – powtarzała uparcie.
– Jestem pewna, że już dawno ci wybaczyła. Gdyby wiedziała, przez co przechodzisz, na pewno chciałaby być przy tobie – odpowiadałam.
– Nie – ucinała.
Nie mogłam nic zrobić, więc po prostu przy niej byłam. Gdy płakała, próbując stanąć na poparzonych nogach, gdy powtarzałyśmy razem ćwiczenia zalecone przez rehabilitanta, gdy przemywałam jej rany i gdy po moim dyżurze oglądałyśmy razem seriale. Nic nie wskazywało na to, że coś jest nie tak. Aż nagle, pewnego dnia dopadł ją poważny kryzys. W jedną z ran wdała się infekcja. Rano Jowita jadła śniadanie i słuchała plotek z dyżurki, a po południu walczyła nieprzytomna o życie, znów. Przez kilka dni wydawało się, że tym razem z tego nie wyjdzie, ale ponownie okazało się, że jej wola życia jest silniejsza niż szpony śmierci. Tym razem jednak, gdy się przebudziła i była w już w stanie mówić, wyszeptała:
– Nie dam sobie rady bez mamy… – I zaczęła płakać jak małe dziecko.
Pogłaskałam ją po głowie, a potem zapytałam, pod jakim nazwiskiem zapisała jej numer w telefonie…
Kilka godzin później patrzyłam na czystą miłość. Kobieta, która wpadła do szpitala jak burza, nie wyglądała, jakby o cokolwiek gniewała się na córkę. Miała w oczach tylko strach i miłość. Nigdy w życiu nie byłam świadkiem tak wzruszającej sceny jak ta, gdy się zobaczyły. A potem Jowita powiedziała.
– Mamo, poznaj Klarę, jest tu pielęgniarką i moją przyjaciółką. Gdyby nie ona, nie odważyłabym się do ciebie zadzwonić.
Wtedy i ja zaczęłam płakać.