"Tamtego dnia obudziłem się, nie bardzo wiedząc, gdzie jestem. W głowie dudnienie, w ustach kapeć. Czułem, że nie mam siły się ruszyć, a jak się ruszę, to wybuchnie mi czaszka. Z wysiłkiem rozchyliłem powieki. Ściana, sufit, sączące się przez firankę światło dnia. Storczyk w doniczce. Ulubiony kwiatek Ani. Aha. Czyli jestem w domu..." Wojtek, 33 lata
Po omacku przesunąłem ręką po łóżku, ale nie stwierdziłem obecności żony obok. Pewnie poszła do pracy. Chociaż… nie, zaraz… jakaś niejasna myśl z trudem przebijała się przez moją skacowaną mózgownicę. Czy dzisiaj nie jest sobota?… Próbowałem sobie przypomnieć, co robiłem wczoraj, to byłaby jakaś wskazówka.
Byłem w firmie, tak, to na pewno, pamiętam, że szef mnie wkurzył. Zmienia zdanie co godzina, debil nie zna się na robocie nic a nic... A potem co? Coś miałem do załatwienia na pewno… Już wiem, teściowej przywieźć ekogroszek… No i chłopaki czekali w pubie, oglądaliśmy hokej, wiem, bo się pokłóciliśmy z Sebą: lepszy hokej czy koszykówka. Co za różnica, to sport i to sport, ważne, żeby były emocje. Piliśmy na zgodę, potem przyszedł Jacek. Ten to jest mitoman!... A, i jednemu chłopu, znam go z widzenia, to się córka urodziła, Oliwia. No i wszystkim stawiał, wesoło było... Przymknąłem oczy, bo raziło mnie to światło z okna. Próbowałem coś jeszcze sobie przypomnieć, ale w głowie wirowały mi tylko jakieś urwane fragmenty: Seba i ja ryczący „Polskaaa biało-czeerwoniii!”, nie wiadomo dlaczego, bo w hokeja grały jakieś kanadyjskie drużyny. Biust barmanki. Jak znaleźliśmy zapalniczkę, ale nikt z nas nie palił. Mokre kółka na blacie od oszronionych butelek. Kieliszki. Dużo kieliszków. Jezu, wody…
– Ania… – wychrypiałem.
Odpowiedziała mi cisza. Język miałem jak wiór, gardło jak papier ścierny, czułem, że jeśli zaraz ich nie zwilżę, to umrę jak Beduin na pustyni. Z wielkim trudem, trzymając się ściany, zwlokłem się z łóżka i poczłapałem do kuchni. Mieszkanie było puste. Na blacie leżała kartka z zamaszystym napisem czarnym flamastrem: „Mam dość!!!”. Rozpoznałem charakter pisma Ani. Czułem się jak wrak. Przemknęła mi nawet myśl o klinie, ale zaraz ją odgoniłem. W domu nic nie ma, musiałbym się ubrać i wyjść, a na to nie miałem siły. Powlokłem się z powrotem do sypialni, naciągnąłem kołdrę na głowę.
Nazajutrz czułem się jak szmata, już nie fizycznie, ale w sensie moralnym. Naprawdę, jestem do kitu. W pamięci miałem łzy żony i jej drżący głos.
– Jak się nic nie zmieni, to odchodzę. To twoja ostatnia szansa.
Wiem, takich rozmów już odbywaliśmy wiele. Ale tym razem naprawdę chciałem się postarać. Już nie pić. „To w końcu nic trudnego”, przekonywałem sam siebie. „Nie jestem jakimś alkoholikiem, patologią. OK, mogę nie pić. Spokojnie. Najwyżej jedno piwko. Niech jej będzie”.
– Chłopaki, nie uwierzycie! – cieszył się Łukasz, kolega z pracy. – Wreszcie podpisaliśmy umowę leasingową, jutro odbieram auto!
– Nooo! Gratki! Poszalejesz chłopie! Trzeba to oblać!
– Jasne! Po robocie wyskoczymy naprzeciwko, ja stawiam! – Przyszły właściciel audi promieniał.
– Ja nie mogę – próbowałem się wykręcić. – Obiecałem Ani, że wcześniej wrócę…
– No co ty, na jedno piwko tylko! Nie świruj! Łukiego auto trzeba naoliwić!
Co miałem zrobić? Łukasz spoko kumpel jest, wszyscy mu dobrze życzą. Oliwiliśmy to auto bardzo porządnie. Do domu wróciłem po dwudziestej… Żona nie odezwała się do mnie ani słowem. Zrobiło mi się wstyd.
– Przepraszam… To już się nie powtórzy…
Milczenie. Spałem na kanapie.
„Co mnie podkusiło, żeby się tak głupio dać namówić!”, wyrzucałem sobie nazajutrz. „Naprawdę, muszę z tym skończyć. Jak mówię nie, to nie”, zdecydowałem.
Udało mi się nie wypić ani kropli niczego we wtorek i w środę. Byłem z siebie bardzo dumny. Postanowiłem wszędzie jeździć samochodem, żeby nie mieć pretekstów. No, a potem zadzwonił Seba, żeby mu pomóc przy wynoszeniu mebli przed remontem. Pomóc – oczywiście. Na miejscu okazało się, że są też Jacek i Darek, można powiedzieć stała ekipa.
– To co, najpierw po maluchu? – Seba wyciągnął flaszkę. – Gruszkówka. Od szwagra dostałem.
– Nie, sorry, chłopaki, ja nie mogę, samochodem jestem – zaprotestowałem.
– No to co, zostawisz autko, jaki problem? – Gospodarz już rozlewał do kieliszków. – Mówię wam, pyszności bimberek!
– Nie chcę! – broniłem się.
– No co ty! Z przyjaciółmi się nie napijesz? – obruszył się Darek. – Nie bądź taki harcerzyk.
Nagle się wkurzyłem.
– Przyjaciółmi?! Jakimi, kurna, przyjaciółmi?! Nie chcę pić alkoholu, rozumiesz to, głąbie?! Próbuję posklejać swoje życie, zanim się całkiem rozleci! Obiecałem to Ani!
Przez chwilę zastygli zaskoczeni moim wybuchem, ale zaraz skwitowali śmieszkiem i wzruszeniem ramion.
– Aaach, Ani obiecał! Spokojnie, bracie, jej tu nie ma. No już, chlup, zdrowie na budowie!
Zadzwoniło szkło. Seba wyciągnął w moją stronę napełniony kieliszek. Patrzyłem na nich, jakbym ich po raz pierwszy w życiu widział, choć znamy się od dziesięciu lat. Jakby łuski z oczu mi spadły. To są moi przyjaciele?
– Cześć chłopaki. – Obróciłem się i wyszedłem.
Jadąc z powrotem, obracałem w głowie całą sytuację i wszystkie inne. „Tyle razem dróg przebytych, tyle ścieżek przedeptanych”, jak na zawołanie śpiewał Grechuta w radiu. Wspólne wyjazdy, piątkowe wyjścia do pubu, wyjścia po pracy, wyjścia bez okazji, grill na działce. Fajnie mieć swoją ekipę. Ale czy to są przyjaciele? Co nas łączy prócz tony wypitych flaszek? Czemu, kiedy ktoś próbuje zadbać o swoje zdrowie, ratować rozpadające małżeństwo, nikt mu nie chce pomóc? Przeciwnie, ciągną go w dół, żeby się broń Boże nie wyłamał, żeby był taki jak wszyscy inni. Olśniło mnie: to nie przyjaciele, to stado. Jak chcesz być inny, to cię zadziobią…
Zaparkowałem pod domem i siedziałem zamyślony. Z chłopakami przez jakiś czas się pewnie nie będę widział. Może kiedyś spotkam prawdziwych przyjaciół…