"Rok temu w Sylwestra wszystko, co miało pójść nie tak, poszło nie tak... Był nawet niespodziewany, przedwczesny poród! I chociaż wszystko skończyło się dobrze, mamy na jakiś czas dość przygód..." Kasia, 32 lata
Tamten dzień był nerwowy od samego rana. Najpierw urwanie głowy w pracy, potem odwiedziny u mojej mamy, która złamała rękę, błyskawiczne zakupy, w końcu – po 18.00 – gorączkowy powrót do domu i szybka przemiana z Kopciuszka w księżniczkę. Żeby chociaż ruch był mniejszy, ale gdzie tam. Nie dość, że rozpętała się śnieżyca, to jeszcze doszło do stłuczki w alejach.
Przed drzwiami bloku wygrzebałam z torebki tabletkę przeciwbólową i czekając na windę, przełknęłam ją „na sucho”. Na górę dotarłam, układając sobie w głowie listę najważniejszych rzeczy. Szybkie prasowanie sukienki, malowanie paznokci, fryzura... Boże... „Czemu chociaż lakieru nie nałożyłam wcześniej?”, wyrzucałam sobie, otwierając drzwi.
– Późno już. Zdążysz? – przywitał mnie mąż.
– Może przygotuję ci kąpiel, a ty szybko coś zjesz? Jest zupa i kopytka – kusił Kuba.
– Daj spokój, zjem na imprezie. Anka pewnie przygotowała ambitne menu. Musimy tylko zdążyć do nich na dwudziestą, a to będzie niełatwe... – mruknęłam, uwalniając stopy z niewygodnych kozaków.
– Boże, jak ja wytrzymam całą noc na obcasach? Cały dzień na nogach, w dodatku coś mnie podkusiło, żeby włożyć te wysokie buty.
– Może zrobię ci masaż? Wypieszczę stópki, wycałuję – mąż cmoknął mnie w szyję, mrucząc, że się za mną stęsknił.
– Też cię kocham – uśmiechnęłam się. – Ale teraz daj mi pół godziny, bo w przeciwnym razie dotrzemy do Wojtków z dużym opóźnieniem.
– Byle przed północą. Dobra, zrozumiałem, znikam. Siądę sobie przed kompem, a ty rób się na bóstwo – rzucił na pożegnanie.
– Postaram się – mruknęłam, zdejmując szal i żakiet. „Boże, jaka jestem zmęczona”, pomyślałam.
Kąpiel była bajeczna. Gorąca woda skutecznie uwolniła moje barki od napięcia, ból głowy zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Włosy układałam już całkiem zrelaksowana. Założyłam leciutką jak mgiełka czarną bieliznę, którą kupiłam specjalnie na tę okazję. Mąż wszedł do łazienki, kiedy kończyłam makijaż.
– Mmm, co to za bielizna, kochanie? – mruknął, obejmując mnie.
– Nie żartuj! – prychnęłam, ale Kuba nie zamierzał ustępować.
– Pięknie pachniesz. Jak te pomarańczowe ogrody na południu Włoch, pamiętasz? – wymruczał mi we włosy.
– Przestań, już się uczesałam – usiłowałam jeszcze protestować, chociaż niecierpliwe dłonie męża na moim rozgrzanym kąpielą ciele zrobiły swoje. Przymknęłam oczy i wyprężyłam się jak głaskana kotka, poddając się delikatnemym dłoniom Kuby, jego pocałunkom i szeptom.
– Chodź – pociągnęłam go do salonu i pchnęłam na sofę. Potem zdarłam z niego spodnie i śladem dzielnych kowbojek dosiadłam mojego „ogiera”. Pamiętam, że to był jeden z najlepszych wieczorów, jakie razem przeżyliśmy. Kochaliśmy się, zapominając o całym świecie. Czas zatrzymał się dla nas w miejscu. Nic nie było ważniejsze od tego cudownego, napływającego falami uczucia rozkoszy, które dosłownie mnie obezwładniło. W końcu się ocknęliśmy. Dochodziła dwudziesta pierwsza!
– To niemożliwe! – krzyknęłam.
– Powinniśmy byli wyjechać jakąś godzinę temu – mruknął mąż, pospiesznie zakładając spodnie.
– Pisz SMS-a do Wojtków, że będziemy na dwudziestą drugą, a ja spróbuję się jakoś ogarnąć.
Wyjechaliśmy dopiero po kolejnych dwudziestu minutach, ale daleko nie zajechaliśmy. Okazało się, że mniej więcej w połowie drogi między naszym miastem a małą mieściną, w której wybudowali się przyjaciele, był jakiś gigantyczny karambol. Z radia dowiedzieliśmy się, że korek ma co najmniej pięć kilometrów, a ruch odbywa się wahadłowo. Chwilę później zadzwoniła zaniepokojona Ania.
– Słuchaj, słyszeliśmy od sąsiadów, że był jakiś karambol. Was nie ma, więc się martwimy...
– Wszystko dobrze. Jedziemy, ale chyba nieprędko do was dotrzemy – rzuciłam. Chciałam jeszcze coś dodać, jednak nas rozłączyło.
– Mówią, że koło dwudziestej wywróciła się cysterna, a kilka innych samochodów się zderzyło. Strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy wyjechali o czasie – powiedział cicho mąż.
Cały sylwestrowy nastrój diabli wzięli. Pośrodku nasilającej się śnieżycy tkwiliśmy w gigantycznym korku, słuchając wiadomości o wypadku. Niestety była jedna ofiara śmiertelna, a trzy osoby odniosły obrażenia.
Przez następną godzinę posuwaliśmy się w iście żółwim tempie.
– Żarty żartami, ale wygląda na to, że naprawdę dotrzemy do Wojtków w okolicach północy – powiedział mąż.
– Byle zdążyć na noworoczny toast – uśmiechnęłam się na myśl o szampanie, którego z pewnością zaserwują.
– Zmarzłam, podkręć ogrzewanie. Miałam na sobie cieniutkie rajstopy i naprawdę kusą sukienkę, a krótkie sztuczne futerko wcale mnie nie grzało.
– Jeszcze jakieś pięć kilometrów – pocieszał się mąż i właśnie wtedy ponownie zadzwoniła Ania...
– Słuchajcie, gdzie jesteście? – zapytała. Wydawała się mocno zdenerwowana. Powiedziałam, że już dojeżdżamy, ale szybko mi przerwała. – Właśnie chodzi o to, że my jesteśmy w drodze do szpitala. Marta strasznie źle się poczuła. Jedziemy razem z nią i Michałem – usłyszałam.
– To ten nowy szpital w waszym miasteczku? – zapytałam.
– Tak, dokładnie. Przyjeżdżajcie, damy wam klucze od domu, jakoś się zorganizujemy. W każdym razie teraz myślimy tylko o dziecku...
– Jasne, rozumiem – zapewniłam przyjaciółkę, obiecując, że dotrzemy do szpitala tak szybko, jak się da. Kiedy się rozłączyłam, opowiedziałam mężowi o tym, co się stało.
– Mam nadzieję, że z dzieckiem wszystko będzie OK. Marta powinna sobie darować wychodzenie z domu w tym stanie – powiedział moralizatorskim tonem. Nie skomentowałam jego wypowiedzi, bo nie miałam ochoty się kłócić. Do szpitala dotarliśmy po dziesiątej.
– Marta właśnie zaczęła rodzić – powiedziała przejęta Anka. Spojrzałam na Michała. W upiornym świetle jarzeniówek wyglądał jak z krzyża zdjęty.
– Przecież to dopiero koniec siódmego miesiąca... – powiedziałam.
Usiedliśmy w poczekalni. Czas leniwie płynął. Na korytarzu było duszno i całkiem cicho. Tylko czasem przechodziła obok nas jakaś pielęgniarka.
Nowy Rok wybił w telewizyjnym programie cicho transmitowanym w dyżurce obok nas.
– Będzie dobrze, zobaczysz! – pocieszaliśmy Michała, składając mu życzenia. Półtorej godziny później urodziła mu się córka, a lekarze zapewnili, że maleństwo jest zdrowe. Ze wzruszenia popłakaliśmy się. W końcu Michał powiedział, żebyśmy jechali do Wojtków.
– Ja zostanę z Martą do rana, wy jedźcie, wznieście toasty i odpocznijcie.
– Poradzisz sobie? – dopytywaliśmy się.
– Jasne, jedźcie – powiedział.
Do domu Wojtków dotarliśmy przed drugą w nocy. Zmęczeni, podekscytowani i koszmarnie głodni. Do rana sączyliśmy szampana, wspominając stare, studenckie czasy i szalone rajdy politechniki.
Spać położyliśmy się dopiero przed siódmą – pocieszeni SMS-em od Michała, w którym zapewniał nas, że z jego żoną i córką wszystko jest w porządku.
– Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie. Trochę mieliśmy pecha tego wieczoru, ale potem dużo szczęścia. Oby tak dalej – pocałował mnie mąż.
– W każdym razie wrażeń nie zabrakło – zgodziłam się. – W przyszłym roku nie wyściubiam nosa z domu! Kapcie, dres i książka, przysięgam! – zarzekałam się.
Tak jak planowaliśmy, siedzimy z Kubą w domu. Tyle że nie sami. O kapciach i dresie nie mam nawet co marzyć, ale co tam. Za chwilę przyjdą Wojtek z Anką i Michał z Martą. Podobno przywiozą też Karolinkę, która przecież właśnie w Sylwestra kończy roczek! Pooglądamy sobie małą księżniczkę, zanim teściowie Michała wezmą ją do siebie, a potem zamierzamy tańczyć do białego rana. I mamy nadzieję, że w tym roku obejdzie się bez żadnych karamboli, śnieżycy, przedwczesnych porodów i tym podobnych. Zresztą odnośnie tych ostatnich – w tym roku żadna z nas nie jest w ciąży. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Więc czekam na gości i tak sobie myślę – byle tylko ten nowy rok nie był gorszy od poprzedniego. Naprawdę niczego więcej nie pragnę.