"Kiedy zobaczyłam, kto będzie prowadził szkolenie, świat nagle zatrzymał się w miejscu. Nasze spojrzenia się spotkały, a mnie zalała fala wspomnień. Znowu znalazłam się na balu, miałam na sobie piękną sukienkę obszytą opalizującymi koralikami. Znowu miałam osiemnaście lat i tonęłam w objęciach chłopaka, w którym kochałam się od zawsze. I teraz po latach spotkaliśmy się po wykładzie. Piliśmy wino, opowiadaliśmy sobie o życiu, wspominaliśmy. Wróciłam do domu z wyrzutami sumienia i wizjami tego, co mogłoby się wydarzyć, gdybym nie była mężatką... Michalina, 42 lata
Maćka poznałam w liceum. Wzdychało do niego pół szkoły, ze mną na czele. Ale cóż, czułam, że to nie moja liga, chociaż wszystkie komórki mego ciała krzyczały: „Popatrz na mnie!”. Patrzył, uśmiechał się, dawał ściągać na matmie, jednak byłam dla niego tylko jedną z wielu. Koleżanką, częścią barwnego tłumu, który go otaczał.
Choć w dziewczynach mógł przebierać jak w ulęgałkach, nie zmieniał ich jak rękawiczek. To nie był typ wyrachowanego playboya. Długo chodził z Hanką, rudowłosą gwiazdą naszego kółka teatralnego, do którego i ja należałam. Ale w czwartej klasie zerwali ze sobą. Hanka znalazła sobie innego Romea, a Maciek nieoczekiwanie zaproponował mi:
– Miśka, a nie poszłabyś ze mną na studniówkę?
Dla mnie to było jak grom z jasnego nieba, spełnienie marzeń, trafienie szóstki w lotto. Dlatego skamieniałam i wpatrywałam się w Maćka zdumiona. Wciąż nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę.
– Jeśli chcesz, to klęknę przed tobą, tylko się zgódź – powiedział, bo najwyraźniej źle zinterpretował moje milczenie. – Nie każ mi tańczyć poloneza z Witkiem.
Witek był naszym kolegą ze szkolnej ławy, wycofanym poczciwiną w wielkich okularach, który nad towarzystwo ludzi przedkładał baśniowy świat książek.
Zgodziłam się i choć w mojej głowie ze szczęścia wybuchły właśnie fajerwerki, udałam, że ta propozycja nie zrobiła na mnie wrażenia, jakbym miała ich na pęczki. Zajęcia w kółku teatralnym na coś się jednak przydały.
Wkładając czarną sukienkę obszytą opalizującymi koralikami, wciąż miałam wrażenie, że śnię. Usta pociągnęłam malinowym błyszczykiem i uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze.
– Wyglądasz jak milion dolarów – powiedział Maciek, kiedy mnie zobaczył.
Tak też się czułam, ale wcale nie z powodu wystrzałowej sukienki. Z nim przy boku mogłabym mieć nawet jutowy worek na sobie. I tak byłoby wyjątkowo...
Polonez wyszedł nam pokracznie, gubiliśmy rytm, myliliśmy kroki, ale miałam to gdzieś, bo on trzymał mnie za rękę, co rusz na mnie spoglądał i uśmiechał się zadziornie. I choć salę wypełniał rozentuzjazmowany tłum, miałam wrażenie, że jesteśmy tylko my. Ja, Maciek i muzyka, która wsączała się w nasze krwiobiegi. Ta noc była dla mnie magiczna, dlatego tak często wracam do niej wspomnieniami. Do tego pocałunku po północy, w którym zatonęłam, do magnetyzujących spojrzeń, które spacerowały po moim ciele, do objęć, które więziły mnie w słodkiej niewoli. Do domu wracałam jak zaczarowana, choć moje pantofelki wcale nie były szklane...
Po tym balu staliśmy się nierozłączni. Ze szczęścia fruwałam pół metra nad ziemią. Cudem zdałam maturę, wciąż nieprzytomnie zakochana. A potem czar prysł, karoca zamieniła się w dynię. Maciek wraz z rodzicami wyprowadził się do Warszawy. Niby utrzymywaliśmy kontakt, ale z czasem telefony stawały się coraz rzadsze, a SMS-y krótsze. Na rozstaju dróg rozeszliśmy się w dwie różne strony...
Na studiach poznałam Patryka. Moim sercem zawładnęła nowa miłość i zaczęła się w nim meblować. Kiedy po obronie pracy magisterskiej on poprosił mnie o rękę, nie wahałam się ani przez chwilę. Byliśmy do siebie podobni, mieliśmy te same cele. Postawiliśmy na karierę i dobrą zabawę po godzinach pracy. Podróżowaliśmy, celebrowaliśmy kolejne rocznice, a pytani przez rodziców o to, kiedy zamierzamy obdarować ich wnukami, zawsze odpowiadaliśmy:
– Przyjdzie na to czas...
A jednak z miesiąca na miesiąc, z roku na rok czasu dla siebie mieliśmy coraz mniej. Dziś myślę, że oboje uciekaliśmy w pracę, bo nasz związek okazał się wydmuszką, a my obawialiśmy się do tego przyznać. Łatwiej było wspinać się po szczeblach kariery, niż postarać się ten związek czymś wypełnić. Czymś prawdziwym... Mimo tego wśród znajomych uchodziliśmy za duet idealny, ludzi, którzy wiedzą, czego chcą i wspólnie do tego dążą.
Jadąc na tamto szkolenie do Warszawy, przyglądałam się chłopakowi i dziewczynie, którzy siedzieli koło mnie. Tak młodzieńczo zakochani, wpatrzeni w siebie, cały ich świat zamykał się w tych splecionych dłoniach. Nie istniało nic poza tym, choć przecież pociąg pełen był ludzi. Gdzieś głęboko w sercu coś boleśnie mnie zakłuło. Pozazdrościłam im tej miłości, takiej bezgranicznej, magicznej, dodającej skrzydeł. Może właśnie dlatego wydarzyło się to, co się wydarzyło...
W salce szkoleniowej usiadłam w ostatnim rzędzie, a gdy zobaczyłam, kto będzie je prowadził, świat nagle zatrzymał się w miejscu. Nasze spojrzenia się spotkały, a mnie zalała fala wspomnień. Znowu znalazłam się na balu, miałam na sobie czarną sukienkę obszytą opalizującymi koralikami i w tańcu myliłam kroki. Znowu tonęłam w objęciach chłopaka, w którym kochałam się od zawsze. Jego usta znów szukały moich spragnionych pocałunków ust. W jednej chwili tamta magia powróciła... Niewiele wyniosłam z tego szkolenia, ponieważ kompletnie nie mogłam się skupić na tym, co mówił Maciek. Wpatrywałam się w niego jak zaczarowana, bo wciąż nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę, że nasze ścieżki znów się przecięły...
– Takie spotkanie trzeba koniecznie uczcić – powiedział po wykładzie. – Zapraszam cię na kolację. Tam, gdzie podają najlepsze steki.
– Nie jadam mięsa – odparłam.
– A już miałem powiedzieć, że nic się nie zmieniłaś – zaśmiał się, a w jego oczach rozbłysły figlarne ogniki.
Piliśmy wino, opowiadaliśmy sobie o życiu, wspominaliśmy. Zadziałała magia chwili. Pocałunek był nieunikniony. Wpiłam się w niego zachłannie, by za moment odskoczyć jak oparzona.
– Przepraszam, Maciek, ja nie mogę, mam męża... – wyjąkałam zawstydzona i czmychnęłam z knajpki jak niepyszna. Jak Kopciuszek uciekający z balu tuż przed północą. Tyle że ja nie zgubiłam pantofelka, dzięki któremu mój książę mógłby mnie odnaleźć...
Wróciłam do domu z walizką wypełnioną wyrzutami sumienia i wizjami tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby po tym pocałunku nastąpił ciąg dalszy...
O ironio, rok później Patryk zażądał rozwodu. Rozstaliśmy się w przyjaźni, życząc sobie szczęścia na nowej drodze życia. Moja prowadziła do kameralnego osiedla na obrzeżach miasta, gdzie kupiłam przytulne mieszkanko. Dźwigając karton z książkami, szarpałam się z zamkiem do bramy, kiedy nagle z opresji wybawił mnie... Maciek.
– Miśka? Co ty tu robisz? – zapytał zdziwiony, szarmancko przejmując ode mnie pudło.
– Jak widzisz, wprowadzam się. A ty?
– Mieszkam tu od pół roku. Coś mnie ciągnęło na stare śmieci – wyjaśnił. – Widać jesteśmy sobie pisani – dodał po chwili, uśmiechając się zadziornie. – Chodź, pomogę ci to wtaszczyć, a ty w nagrodę zaprosisz mnie na parapetówkę.
I tak nasze ścieżki znowu się przecięły. Los igrał sobie z nami, ale w końcu się do nas uśmiechnął. Tak jak ja uśmiechnęłam się do Maćka, gdy pewnego słonecznego dnia zapytał:
– Miśka, a nie zostałabyś moją żoną?
A gdy milczałam, wciąż się uśmiechając, dodał:
– Jeśli chcesz, to klęknę przed tobą, tylko się zgódź!