"Byłam wściekła, gdy okazało się, że jakaś baba gotuje i przynosi mojemu mężowi do pracy frykasy…"
Fot. Adobe Stock

"Byłam wściekła, gdy okazało się, że jakaś baba gotuje i przynosi mojemu mężowi do pracy frykasy…"

"Podobno najkrótsza droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek. Na pewno szczerze wierzyły w to moja mama i babcia. Ale może to tylko taka sztuczka, bo jednak dobrze odżywiony facet wolniej ucieka… W każdym razie od dnia ślubu przygotowywałam mężowi wałówkę do pracy. Aż tu nagle, może ze dwa miesiące temu, po raz pierwszy wrócił do domu z pełnym pudełkiem w torbie. Nie tknął mojego jedzenia...!"Anka, 32 lata

Przez żołądek do serca mężczyzny? Trochę się z tego śmieję, a jednak cień tej ludowej mądrości musiał na mnie paść, bo dokładnie tak, jak pokolenia kobiet przede mną, ja też zawsze pamiętam o tym, aby przygotować Jankowi lunch do pracy. Przyzwyczaiłam się do tego po ślubie, a on pewnie jeszcze bardziej. Nie kosztuje mnie to dużo wysiłku. Czasami planuję i gotuję wszystko wcześniej (oczywiście zostawiam również porcję dla siebie), a czasem kreatywnie przetwarzam resztki z obiadu i jakoś się to toczy. Na pewno nie chodzimy głodni, nawet jeśli moje menu „na szybko” nie jest specjalnie kreatywne. Przynajmniej Janek nigdy na nie nie narzekał. Zgarniał rano pudełko z lodówki, a po pracy przynosił puste. Bez uwag, bez zastrzeżeń, bez skarg i zażaleń. Do czasu… Inaczej nie miałabym o czym tutaj pisać.

Zaczął wracać do domu z nietkniętym jedzeniem!

Mój mąż z pewnością nie jest niejadkiem. Jeśli już, to mogę mu wytknąć duży apetyt, który powoli zaczyna się uwidaczniać w jego sylwetce. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się nie zjeść lunchu, który dla niego przygotowałam, a pewnie jeszcze dodatkowo dojadał między posiłkami. Aż tu nagle, może ze dwa miesiące temu, po raz pierwszy wrócił do domu z pełnym pudełkiem w torbie.
– Źle się czujesz? – zapytałam czujnie.
– Nie, dlaczego? – zdziwił się.
– Nic nie zjadłeś. – Wskazałam pudełko. – Coś się stało?
Wzruszył ramionami.
– Najwyżej będzie na jutro.
– No nie wiem… – zamyśliłam się. – Lepiej tak nie przerzucać jedzenia z miejsca na miejsce. Jeśli długo było poza lodówką, mogło się zepsuć.
– Hm, pewnie masz rację – rzucił tylko i szybko zmienił temat.
Ja też uznałam, że to nic takiego. Może był zajęty albo wyjątkowo nie podeszły mu jarskie naleśniki ze szpinakiem? Trudno, nie to nie.
Jednak sytuacja zaczęła się powtarzać. Może nie codziennie, ale tak średnio raz w tygodniu Janek wracał do domu z nietkniętym jedzeniem, z którym następnie nie bardzo wiedział, co zrobić. Chyba głupio było mu je marnować, więc zwykle podrzucał je z powrotem do lodówki. Czy naprawdę myślał, że się nie zorientuję? Przecież to głównie ja z niej korzystam, uzupełniam i sprzątam. Faceci mają dziwne pomysły!

Niby co to miało być? Zapytałam, w czym problem

W końcu miałam dość tych podchodów. Postanowiłam zapytać wprost, w czym tkwi problem. Przecież jeśli miał zastrzeżenia do mojej kuchni, wystarczyło powiedzieć. Niestety, problem leżał zupełnie gdzie indziej. Janek najpierw wił się i próbował unikać tematu, ale w końcu wyznał wszystko jak na spowiedzi.
– Nie dałem rady więcej wcisnąć, bo lunch zjadłem z Martyną – wypalił, a ja zbaraniałam.
– Z jaką Martyną?
– To… eee… taka nowa koleżanka w dziale – wybełkotał mąż.
– I ona tak bardzo lubi gotować, tak? – kontynuowałam przesłuchanie.
– No… – Uparcie unikał mojego wzroku.
– Więc przygotowuje lunch dla całego działu?
– Khm, khm! – Zabrakło mu słów.
– Czy tylko dla ciebie? – Wbiłam kolejny gwóźdź, tylko sama nie wiedziałam, czy bardziej zabolało to Janka, czy mnie.
Bo niby co to miało być? Jakaś obca „koleżanka” regularnie częstowała mojego męża posiłkiem, a on przyjmował to z dobrodziejstwem inwentarza? Nie widział w tym nic dziwnego ani niepokojącego? Chociaż chyba to nie do końca prawda, skoro teraz się wił i wiercił pod moim spojrzeniem. Czuł, że postąpił niefajnie, i nie miał pojęcia, co dalej z tym zrobić.
– No? Co na to odpowiesz? – naciskałam.
Janek po chwilowym ataku wyrzutów sumienia postanowił się jednak bronić.
– Robisz z igły widły – stwierdził. – Dziewczyna przygotowała za dużo sałatki i tyle…
– Sałatki? – Prawie oczy mi wyszły z orbit, bo mój mąż żywcem nie znosił „zieleniny”.
– Taka zdrowa, lekkostrawna. Martyna hoduje własne warzywa, wiesz? Ekologiczne. Ale ciągle ma problem z proporcjami i żeby tego później nie marnować… – Pomysły ponownie mu się wyczerpały i niespodziewanie zamilkł, ale nie na długo: – Nie wiem, o co ci chodzi, przecież to nic takiego.
Z jednej strony, bardzo mi się to wszystko nie podobało, z drugiej – co miałam zrobić? Nie chciałam wyjść na złośnicę czy zazdrośnicę, jeśli naprawdę nic się nie działo.

Janek jednak podszedł do sprawy zgoła inaczej...

Uznał, że skoro wyszło szydło z worka, to może pozwolić sobie na więcej. Nietknięty lunch wracał coraz częściej, a on wprost opowiadał mi, co przygotowała tym razem Martyna. I – och! – to były prawdziwe frykasy. Nie przytoczę przykładów, bo mam swoją godność, ale pomyślcie o hitach rodem z blogów czy programów kulinarnych. Na pewno nie wysilała się tak bez powodu. Nikomu nie chciałoby się tego robić bez ukrytych motywów.
W ramach buntu przestałam szykować pudełka z jedzeniem dla męża. Chciałabym powiedzieć, że się tym przejął… Niestety, chyba nawet nie zauważył. Skoro dorobił się prywatnej kucharki, moja demonstracja nie zrobiła na nim wrażenia.
Musisz to przerwać, Anka – poradziła mi koleżanka, z którą podzieliłam się swoim kłopotem. Zrobiłam to niechętnie, bo jednak było mi głupio, ale potrzebowałam świeżego spojrzenia.
– Nie chcę z siebie robić idiotki – westchnęłam.
– Nie no, słuchaj, to zaszło za daleko. Poczęstować kogoś kanapką – to rozumiem. Ale jakieś ręcznie wyplatane makarony i sosik z trufli, pewnie jeszcze fair trade i osobiście wykopanych z ziemi, to jednak przegięcie! A na deser domowe cynamonki i kawusia ze specjalnej palarni? Z tego się robi pięciodaniowy obiad! Ta jego pracowa „koleżanka”... a może raczej druga żona posunęła się za daleko!

Nie mogłam tego puścić płazem!

Przyjaciółka oczywiście po swojemu przesadzała, ale… Ale fakt pozostawał faktem, kto przy zdrowych zmysłach by tak cudował dla zajętego chłopa?!
– Pójdziemy tam – zadecydowała za mnie. – Razem, Anka. Ja się chętnie z tobą wybiorę. Może też załapiemy się na coś dobrego…
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać, tak wydawało mi się to wszystko głupie. Nie mogłam jednak puścić tego płazem. Szczęśliwie Janek pracował w dość specyficznej branży, gdzie przerwy były raczej stałe, dlatego z łatwością mogłyśmy zajrzeć do niego w porze lunchu. Postanowiłyśmy jak najszybciej wcielić nasz plan w życie.
Odwiedzałam męża wcześniej, więc z wejściem do budynku nie było żadnego problemu. Wystarczyło powiedzieć na recepcji, że… zapomniał lunchu.

Zastałyśmy gołąbeczki przy wspólnym posiłku...

Tym razem menu było proste – krokiety i barszczyk, czyli kolejne danie, które wymagało sporo czasu i oddania. I nie, posiłek nie został przygotowany dla całego działu, naturalnie. Mój mąż i Martyna siedzieli w pewnym oddaleniu od reszty i przyjaźnie sobie gawędzili.
Ten widok naprawdę mnie uderzył. Do tej pory jeszcze łudziłam się, że przesadzam, teraz przekonałam się, że martwiłam się za mało.
– Dzień dobry – przywitałam się miło.
Zajęty flirtem Janek dopiero w tym momencie mnie zauważył i krokiecik z wrażenia stanął mu w przełyku.
– Aniu, co ty tu robisz?
– A nic takiego – rzuciłam z pozorną beztroską. – Przyszłam sobie obejrzeć twoją nową żonę. – Po tym tekście barszczykiem zakrztusiła się także oszołomiona dziewczyna. – Pomyślałam sobie, że skoro już dla ciebie gotuje, to może będzie zainteresowana również praniem?
– Ja… nie… – Mój purpurowy na twarzy mąż z trudem łapał oddech i składał słowa, podczas gdy Martyna tylko na mnie patrzyła. Blada jak ściana i przerażona.
Brudne gacie prześlemy kurierem – wsparła mnie ubawiona koleżanka. – Podaj tylko adres, kochana, i jest cały twój.
Obie uśmiechnęłyśmy się uroczo i pomachałyśmy na do widzenia do naszych wciąż krztuszących się gołąbeczków. Ten obiadek wyraźnie stanął im kością w gardle.

Bawiłam się znakomicie! 

Nie rozumiałam, dlaczego wcześniej tak bardzo zależało mi na tym, żeby nie robić scen. Bawiłam się znakomicie! Przedstawienie okazało się też bardzo skuteczne. Janek dawno nie wrócił do domu tak wcześnie, w dodatku z przeprosinami i kwiatami. Przyjęłam je dość chłodno, nie jestem przecież taka łatwa.
Następnego dnia ani mi się śniło wstawać i cokolwiek szykować dla męża, więc pospałam dłużej. I jakie było moje zdziwienie, gdy w kuchni znalazłam gotowe kanapki na śniadanie, przygotowaną i spakowaną, zdrową (najwyraźniej) sałatkę z buraka i fety do pracy oraz czuły liścik, jak to jestem najlepszą żoną pod słońcem.
Warto było? Oczywiście! Od tamtej pory minął już miesiąc, a Janek wciąż skacze wokół mnie, jakbym była z porcelany. Z innych źródeł wiem też, że upokorzona Martyna musiała zmienić dział, bo nie wytrzymała śmiechów i docinków po pamiętnej scenie. Krzyż na drogę! Przynajmniej nauczyła się, że nie opłaca się karmić cudzych mężów.

 

Czytaj więcej