"Bałam się bycia samotną wdową do końca życia, dlatego dałam się namówić na spotkanie z Mariuszem, którego znałam jeszcze z liceum. Mój ukochany mąż przed śmiercią sam mi powiedział, że ma nadzieję, że kogoś poznam i jeszcze będę szczęśliwa. Postanowiłam więc dać sobie szansę na jakieś zmiany w życiu. I Mariuszowi też chciałam dać szansę..." Maria, 51 lat
Najpierw zadzwonił budzik w telefonie. Gdy wyłączyłam melodyjkę, rozbrzmiał sygnał SMS-a od Mariusza. Serce zabiło mi trochę szybciej – tylko trochę, bo przecież nie mam nastu lat, a Mariusz też nigdy nie był klasowym pożeraczem serc. Chodziliśmy przed prawie trzema dekadami razem do liceum i nigdy nie byłam w nim zakochana. Pamiętałam go, bo zawsze był pewny siebie i miał coś do powiedzenia na każdy temat, ale choć mnie parę razy zagadnął na szkolnym korytarzu, nigdy o nim nie śniłam, nie marzyłam, jak później o moim mężu.
– Janek był jedyny – powiedziałam sobie tonem dobrej przyjaciółki. – I oczywiście drugiego takiego nie znajdziesz. Ale trzeba dać jeszcze życiu szansę. Janek sam ci mówił, że ma nadzieję, że kogoś poznasz i będziesz szczęśliwa.
Westchnęłam, spojrzałam na wyświetlacz komórki, na którym miałam ustawione jako tło zdjęcie sprzed diagnozy Janka, gdy jeszcze wyglądał zupełnie zdrowo – siedzieliśmy na mojej firmowej huśtawce w ogrodzie. Tej, na której nieraz fotografowałam młode pary. Spojrzałam w oczy Janka. Były takie głębokie, patrzyły daleko, z mądrością. Co by pomyślał o Mariuszu?
Z zadumy wyrwał mnie dźwięk alertu RCB: „Prognozowane wichury. W godzinach popołudniowych możliwe przerwy w dostawie prądu. Zabezpiecz przedmioty, które może porwać wiatr”.
Przy śniadaniu przejrzałam mejle i dopiero potem przeczytałam wiadomość od Mariusza. „Przypomnienie! Dziś o siedemnastej spotkanie w Teatralnej”. Do tego dodana była buźka z serduszkiem…
„Urzędnik…”, pomyślałam. Trafiłam na niego niedawno, gdy wstąpiłam do magistratu. Szukano kogoś, kto zrobi zdjęcia do przewodnika po mieście, a ja chciałam złożyć swoją ofertę.
– Pogadajmy o tym na spokojnie – rzucił, omiatając wzrokiem moją sylwetkę. – Chętnie ci pomogę, zwłaszcza że się znamy.
Zaproponował posiłek w najlepszej restauracji miasta. Gdy się zgodziłam, rozpromienił się.
Przed wyjazdem na przedpołudniową sesję zaręczynową w plenerze wyszłam do ogrodu, żeby zabezpieczyć huśtawkę przed zapowiadaną wichurą. Do tej pory znosiła warunki pogodowe bezproblemowo, głównie dzięki temu, że Janek dobrze przemyślał, w którym punkcie ją umieścić. Ze wszystkich stron osłaniały ją duże krzewy, kępy dekoracyjnych traw i wysoki żywopłot. Mimo to przypięłam ją do stelaża, znów wspominając z rozczuleniem Janka. Mariusz był zupełnie inny. Nie spodziewałam się po nim niczego, co by mnie porwało czy zachwyciło. „Może się jednak jakoś wykręcić z tego spotkania z nim?”, rozmyślałam.
W tej chwili zza płotu dobiegł mnie głos sąsiada. Staruszek był wdowcem dłużej niż ja wdową. Gadał do swojego psa. Reksio to, Reksio tamto, tonem takim, jakby mówił do dziecka.
– Posiedzimy jeszcze trochę pod orzechem – tłumaczył psu – a później zrobimy obiad. Po obiedzie się zdrzemniemy. Potem jeszcze wyjdziemy na spacer, chyba że pogoda się popsuje. Ty miejsca do biegania po podwórku i tak masz dość, a ja to już się na dzisiaj dość zmęczyłem. A potem zjemy kolację… Pies miał swoją budę i nie mieszkał z nim w domu, a jednak pan Henryk mówił do niego, jakby zwierzę było ludzką istotą. Zastępowało mu bliskość członka rodziny… Jego dzieci nie odwiedzały go często. „A moje? Kto to wie, gdzie będą, gdy osiągnę wiek pana Henryka?”, pomyślałam. „Ciężko jest człowiekowi samemu, chyba jednak spotkam się z tym Mariuszem”.
Mariusz na dzień dobry wręczył mi różę, rzucił jakiś komplement, potem spytał o mój biznes. Zaczęłam opowiadać, jak Janek pomagał mi zakładać firmę.
– Mówiłaś, że mąż zmarł – wtrącił. – To musiał być szok, jesteśmy przecież jeszcze młodzi.
– Szokiem była diagnoza – westchnęłam. – Potem choroba szybko postępowała i wiedzieliśmy, że happy endu nie będzie… Mówię sobie, że przynajmniej był ze mną szczęśliwy przez ponad dwadzieścia lat… Chciałam to powiedzieć rzeczowym tonem i tak zamknąć ten temat, ale mimo wszystko głos mi się załamał.
– Wybacz – wyszeptałam i podniosłam wzrok.
Patrzył na mnie z jakąś pustką w oczach, jakby nie rozumiał, co do niego mówię.
Miałam ochotę wyjść, nawet kosztem ewentualnego zlecenia od urzędu miasta, gdyby Mariusz miał się obrazić, ale przywykłam do tego, że nie rezygnuję łatwo. Muszę dać sobie szansę na jakieś zmiany w życiu. I Mariuszowi też powinnam dać szansę.
– Fajny ten lokal – powiedziałam, żeby zatrzeć wrażenie, że się mażę.
– A wiesz, że omal go nie zamknęli? – odparł.
Zaczął mi tłumaczyć coś o unijnych regulacjach. Sama muszę się stosować do przepisów i nimi interesować, jednak może dlatego, że właśnie źle zareagował na moje wspomnienie o mężu i że to było prywatne spotkanie, raził mnie ten temat. W końcu udało mi się wtrącić pytanie o jego już dorosłe dzieci.
– Widujemy się przy okazji, one bardziej maminej spódnicy się trzymały. Jak przy rozwodzie chciała opiekę, to jej powiedziałem: ja na przeszkodzie stawać nie będę.
Chyba chciał zażartować, ale niezbyt mnie to bawiło. Mimo wszystko kwestie sprzed wielu lat nie musiały mieć wielkiego wpływu na nasze relacje.
– W urzędzie pracujesz od dawna? – spytałam.
– Tak – powiedział z uśmiechem samozadowolenia. – Robota w zasadzie nudna, ale wszystkie benefity, niedaleko od mieszkania, same plusy. Jeden minus, smog, zwłaszcza w zimie. Jednak co dom za miastem, to dom za miastem! A ty chyba to wręcz firmę z domu prowadzisz, dobrze zrozumiałem?
– Tak.
– To masz i zakład, i ciemnię?
– Mam, choć teraz właściwie robimy zdjęcia cyfrowo i drukujemy. Ale mam wszystko, rekwizyty w ogrodzie też…
– Chętnie zobaczę! A może bym dzisiaj za tobą podjechał i obejrzał?
– Jeśli chcesz…
Gdy wysiadał przed moim domem ze swojego auta, niebo było czarne od chmur, silny podmuch wiatru wbił mi we włosy jakąś suchą gałązkę z listkiem, ale nawet nie zareagowałam, najlepiej było jak najszybciej wejść do środka. W holu Mariusz spróbował gałązkę wyjąć, zirytowało mnie to, chciałam to zrobić sama. W zamieszaniu nasze dłonie zahaczyły o siebie i Mariusz moją przytrzymał.
– Zostaw – powiedział cicho. – Ja to zrobię.
– Nie trzeba.
Uwolniłam dłoń i sama pozbyłam się śmiecia z włosów.
Na dworze wiatr nagle zmienił kierunek, grad walił w okna z taką siłą, że myślałam, że szyby nie wytrzymają.
– Coś okropnego – wyrwało mi się.
– Chyba będę musiał zostać na noc – rzucił Mariusz i mrugnął do mnie.
Nim zdążyłam ochłonąć i jakoś zareagować, od strony domu sąsiadów dobiegł huk i gwałtowny brzęk pękającego szkła, po chwili krzyki: „Gałąź, gałąź, nie podchodź, nie podchodź!” Wicher dął tak mocno, że nie byłam już pewna, czy nawet mój świetnie rozplanowany ogród go wytłumi, zaczęłam się obawiać, że tornado zerwie moją huśtawkę i uderzy nią o drzwi tarasowe.
Nagle wichura ucichła tak niespodziewanie, jak nadeszła, zabrała nawet resztę chmur i już nie padało. Wyjrzeliśmy z Mariuszem na werandę, skąd było widać moich młodych sąsiadów rozpaczających nad wybitym oknem. Prawie połowa drzewa rosnącego w ich podwórzu oderwała się i runęła na ścianę. Nagle i z drugiej strony dobiegły mnie zrozpaczone krzyki, poznałam głos pana Henryka. Przeraziłam się, że zranił go jakiś utrącony konar. Rzuciłam się przez dom na taras. Mężczyzna na szczęście stał na swoim podwórku, pomiędzy fragmentami połamanych gałęzi orzecha.
– Co się stało? – zawołałam. – Potłukło panu szyby?
– Nie, nie. O Boże, Boże!
Rozglądał się oszołomiony, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje.
– Skaleczył pan się? – dopytywałam.
– Nie, ale Reksiowi dach z budy odleciał… Nie zdążyłem go zabrać do komórki ani do domu, tak nagle przyszło! O Boże… Reksio! Reksio!
Mariusz za moimi plecami parsknął stłumionym śmiechem. Ten jego śmiech był bardziej przerażający, niż wichura, która przed chwilą przeszła nad moim domem.
Odwróciłam się.
– Z czego się śmiejesz?
– Dach z budy odleciał. Reksio! Reksio! – przedrzeźniał staruszka.
– Już nie wieje – rzuciłam. – Jak teraz pojedziesz, to ci auta nie wywróci.
– Przecież jeszcze się nie dogadaliśmy…
– Nie zamierzam z tobą ani gadać, ani robić nic innego. Idę pomóc panu Henrykowi szukać psa.
Jeszcze przez chwilę nie mieściło mu się to w głowie. Burczał coś, usiłował mnie złapać, objąć. Odtrąciłam go. Brzydził mnie. Wreszcie do niego dotarło, gniewnym krokiem wyszedł i odjechał.
Reksia odnaleźliśmy pod schodami sąsiadów kilka domów dalej, na szczęście skończyło się na strachu, nie był nawet poraniony.
Pogadałam jeszcze chwilę z panem Henrykiem, a potem wróciłam do siebie. Zajrzałam do ogrodu, huśtawka przetrwała huragan. Usiadłam na niej wśród połamanych gałęzi i pomyślałam: „Wiesz co, Janeczku? To był koszmar. Ale będzie dobrze. Może jeszcze na kogoś trafię. A na razie może przygarnę jakiegoś psa, jak pan Henryk”.