"Jakiego trzeba mieć pecha, żeby połamać się na własnym weselu?! Gdy ocknęłam się rano w szpitalu, zobaczyłam drzemiącą na krzesełku mamę i wydarzenia sprzed kilku godzin powróciły ze zdwojoną siłą. A wraz z nimi pojawiło się podstawowe pytanie. Gdzie się podział mój mąż...?!!" Basia, 28 lat
Nie ma to jak wytańczyć się na własnym weselu! Jako panna młoda nie mogłam przecież nikomu odmówić. Nawet wujowi Markowi, który rozochocony wywijał dzikie piruety na parkiecie. Taniec z nim przypominał przejażdżkę na diabelskim młynie, tak od tego kręciło się w głowie. Cieszyłam się tylko, że niewiele jadłam, bo jedzenie plus wirowanie to nie jest dobre połączenie.
Wujek Marek nie zamierzał odpuszczać i kiedy tylko zauważył, że przemykam między stolikami, złapał mnie natychmiast za rękę.
– Poświęcisz jeszcze jeden taniec staremu wujowi, prześliczna panno młoda? – zagaił i nawet gdybym chciała odmówić, to bym nie zdążyła, bo od razu zakręcił mną kolejnego młynka. Tym razem jednak, wprawiona w ruch jak dziecinny bączek, nie utrzymałam się na niebotycznych obcasach. Nie wiem, czy źle stąpnęłam, czy też siła odśrodkowa była zbyt duża. Faktem jest, że pojechałam na nich jak na łyżwach. A zaskoczony wuj, którego szarpnęłam za rękę, zamiast zatrzymać mnie, puścił... W efekcie przeleciałam przez pół parkietu i wylądowałam z łomotem w perkusji. Tak jak całe towarzystwo pląsało radośnie, tak w jednej chwili stanęło jak wryte. Zderzenie z wielkim bębnem naprawdę bolało i byłam pewna, że z jego powodu będę miała sporego siniaka na tyłku. Ale jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to nie ten siniak stanie się moim największym problemem...
Chciałam się podnieść, ale nie dałam rady. A próbę podniesienia mnie przez innych udaremniłam dzikim wrzaskiem. Noga bolała mnie jak diabli, a kiedy mama zaniepokojona uniosła podszytą tiulem spódnicę ślubnej sukni, okazało się, że moja stopa jest także nienaturalne wykręcona. Jak u zepsutej lalki. Jakiego trzeba mieć pecha, żeby połamać się na własnym ślubie?! Rozpłakałam się, gdy do mnie dotarło, co się stało. Targany wyrzutami sumienia wujek zaofiarował się, że natychmiast odwiezie mnie do szpitala. Oczywiście, nikt nie wziął jego słów na poważnie, bo był tak samo pijany, jak i reszta towarzystwa. Wezwano więc karetkę. Lekarz był zdumiony, bo na hasło „wesele” spodziewał się raczej jakiejś pijackiej burdy, a nie poturbowanej panny młodej.
Niestety, w szpitalu okazało się, że złamanie jest dość paskudne. Nie dość, że kość prawej nogi poszła w dwóch miejscach, to jeszcze z przemieszczeniem.
– Musimy założyć druty – stwierdził chirurg po obejrzeniu zdjęcia RTG.
Z operacją trzeba było czekać, bo po alkoholu nikt by mi przecież nie podał narkozy, z której mogłabym się już nigdy nie obudzić. Byłam w szoku, bo nie spodziewałam się takiego zakończenia własnego wesela. Nie mogłam powstrzymać łez, i to nie dlatego, że noga mnie bolała, tylko że za kilka godzin miałam polecieć w podróż poślubną!
– Obawiam się, że powrót do chodzenia może potrwać nawet do trzech miesięcy – lekarz zgasił moją nadzieję. Poczułam się tak, jakby ktoś wypuścił ze mnie powietrze, i zapłakana zasnęłam na szpitalnym łóżku, trzymana przez mamę za rękę.
Kiedy kilka godzin później się ocknęłam, w pierwszym momencie nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem zobaczyłam drzemiącą na krzesełku mamę i wydarzenia z mojego wesela powróciły ze zdwojoną siłą. A wraz z nimi pojawiło się podstawowe pytanie. Gdzie się podział mój mąż?
– Gdzie jest Paweł? – zapytałam rodzicielkę, która po nocy spędzonej w siedzącej pozycji ledwie dochodziła do siebie.
– Na pewno zaraz przyjdzie... – ziewnęła.
Ale zaraz to przyszedł mój tata, niosąc mamie kawę a mnie słowa pocieszenia, które nie na wiele się zdały, bo łzy znowu trysnęły z moich oczu.
– Gdzie jest moja komórka?... – rozpaczałam. – Muszę zadzwonić do męża!
Byłam pewna, że odpoczywa w domu. Mogłam to zrozumieć, chociaż wolałabym go mieć w tym momencie przy sobie. Kiedy jednak tata dał mi swój telefon i zadzwoniłam do Pawła, aby natychmiast do mnie przyjechał, odezwał się komunikat, że abonent jest czasowo niedostępny.
– To nic nie znaczy... Mogła mu się wyładować komórka. To by zresztą tłumaczyło, dlaczego jeszcze nie zadzwonił – stwierdziła moja mama.
– Pewnie niedługo do nas przyjdzie...
Teść stanął z boku a teściowa zaczęła:
– Jak ty się czujesz, maleńka? – zapytała słodziutko matka Pawła i wydymając usta w dzióbek, pocałowała powietrze wokół moich policzków.
– Jak panna młoda, która spędziła noc poślubną w szpitalu zamiast ze swoim mężem – rzuciłam ze złością.
– No, tak, tak! Pawełek szalenie przejął się twoim stanem. Kazał cię serdecznie wyściskać i pozdrowić! – usłyszałam, nie wierząc własnym uszom, ale jakby tego było mało, moja teściowa dodała: – Obiecał zadzwonić, jak tylko dotrze na miejsce.
– „Na miejsce”, czyli gdzie? – zapytałam zdezorientowana.
– No, na Wyspy Kanaryjskie! – teściowa popatrzyła na mnie jak na idiotkę.
„Wyspy Kanaryjskie?...Zaraz... Przecież tam mieliśmy pojechać w naszą podróż poślubną”, trybiki w mojej głowie zaskakiwały powoli, ale skutecznie.
– Chce mama powiedzieć, że Paweł wyjechał? – zapytałam z niedowierzaniem.
– No, przecież mówię! Godzinę temu wsiadł do samolotu – kiwnęła głową teściowa, nie widząc chyba nic złego w postępku swojego syna.
– Wyruszył w podróż poślubną beze mnie? – nadal nie byłam pewna, czy dobrze ją zrozumiałam.
– A co? Miał się zmarnować bilet i miejsce w hotelu? – tym razem teściowa odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Chyba byś tego nie chciała? Zresztą, Pawełek ostatnio był taki przemęczony tymi wszystkimi przygotowaniami do waszego ślubu. Należy mu się solidny odpoczynek. Tym bardziej że po powrocie zaczyna w pracy bardzo poważny projekt. Wiesz, który...
– Chrzanię jego projekt! – przerwałam jej wzburzona, unosząc się na łokciach. – Poleciał sam na Kanary, podczas gdy ja mam mieć operację?!
– No... nie sam. Były przecież dwa bilety – odparła teściowa. – Zabrał Jolę, swoją kuzynkę – zdradziła mi rewelację, po czym zwracając się do mojej mamy zaczęła narzekać. – Mówię wam, ledwie udało się przebukować bilet. I kosztowało to Pawła dodatkowe pięćset złotych!
– Jaki biedny! No, ale mógł wziąć przecież tę kwotę z naszych ślubnych kopert! – poniosło mnie. A widząc wahanie w oczach teściowej, czy mówię serio, czy tylko żartuję, dodałam:
– A co się będzie krępował! Skoro może dzielić pokój na Kanarach z własną kuzynką, może też i resztę. Bo ja już niczego z nim dzielić nie zmierzam!
– Co masz na myśli, Basiu? – zdziwiła się teściowa, nic nie rozumiejąc.
– Rozwód! – zawołała moja mama. – I może byś już stąd wyszła, bo tylko denerwujesz moją córkę?
Lekarze musieli mi podać środki na uspokojenie, zanim pojechałam na salę operacyjną, bo aż cała się trzęsłam po tym, co usłyszałam.
W głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: „Co za łajdak!” A co najgorsze, ani on, ani jego rodzina nie rozumieli kompletnie, o co się tak ciskałam. W głowie mieli tylko to, że w końcu wyjazd za granicę nie mógł się zmarnować, a kuzynka to przecież osoba bliska niczym rodzona siostra.
Na szczęście sędzina nie miała żadnych wątpliwości i orzekła rozwód na pierwszej rozprawie, rzucając mi na pociechę:
– Lepiej, że się pani od razu rozczarowała, niż gdyby miało to nastąpić dopiero po kilku latach. A wysłał pan żonie kartkę z tych Kanarów? – zwróciła się do Pawła. Mój były już mąż pokręcił głową.
– I po co było to wesele, jeśli nie chciałaś mojego syna za męża? – wydarła się na mnie teściowa, gdy usłyszała orzeczenie. – Tyle pieniędzy się zmarnowało! Trzydzieści tysięcy na przyjęcie, a jeszcze garnitur, limuzyna, orkiestra, kwiaty...
– Niech się pani cieszy, że wyjazd na Kanary się nie zmarnował – rzuciłam jej na pożegnanie.