"Odkąd mąż zachorował na raka, czułam się jak w złym śnie, z którego nie mogę się obudzić. Biedak jęczał z bólu, a lekarze tylko bezradnie rozkładali ręce. Był tylko jeden sposób, by uciec przed cierpieniem..." Maria D., 45 lat
To jest jedyna rzecz, o jaką cię proszę, Marysiu – powiedział cicho Leszek. Przez ostatnie dwa tygodnie nawet mówienie sprawiało mu trudność. Leżał wciąż w tej samej pozycji. Miałam wrażenie, że zrobił się jeszcze bardziej chudy i blady.
„Rak zabija szybko, mam nadzieję, że nie będziesz musiała się ze mną długo męczyć”, tymi słowami powitał mnie, gdy pięć miesięcy temu wrócił z oddziału onkologicznego. Wtedy właśnie lekarze postawili ostateczną diagnozę. Wspominam tamten dzień jako najgorszy w moim życiu. Pamiętam wszystko doskonale, jakby to się zdarzyło zaledwie wczoraj... Leszek przyszedł do domu późnym popołudniem. Zdziwiłam się, kiedy poczułam od niego alkohol. Nigdy nie pił, więc od razu domyśliłam się, że wyniki badań nie są pomyślne. Ale wciąż jeszcze tliła się we mnie nadzieja. Patrzyłam na niego ukradkiem, lecz on wyraźnie unikał mojego wzroku. Zaczęłam się bać tego, co ma mi do powiedzenia. Kazałam mu więc siadać do stołu. Panowało nieznośne milczenie. Zjedliśmy, nie zamieniwszy ze sobą słowa, ale cały czas narastało we mnie napięcie.
Kiedy zmywałam naczynia, Leszek podszedł do mnie od tyłu i delikatnie ujął mnie za ramiona.
– Tak, jak przypuszczałem... Nic już nie da się zrobić – szepnął. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Po chwili poczułam pod powiekami łzy, szybko jednak nad nimi zapanowałam.
– Może się mylą? – powiedziałam, odwracając się do niego twarzą. Woda prawie wylewała się ze zlewu, ale ja nawet tego nie zauważyłam. To Leszek zakręcił kran.
– Przecież musi być jeszcze jakieś wyjście. Nie wierzę, że nie ma żadnej szansy... – starałam się, by mój głos brzmiał w miarę normalnie.
– Czas najwyższy, żebyś zaczęła. Być może za kilka miesięcy nie będę już żył – przerwał mi chłodno.
– Nie mów tak! – krzyknęłam na niego, a potem rozpłakałam się.
– Boże! Ale dlaczego? Dlaczego właśnie ty? – powtarzałam, chodząc nerwowo po kuchni. Leszek milczał. Patrzył tylko na mnie takim wzrokiem, że musiałam wziąć się w garść. Postanowiłam wtedy, że nigdy więcej nie pozwolę sobie na wybuch rozpaczy przy mężu.
Leszek miał rację. W końcu sam był lekarzem. Od jakiegoś czasu dokuczał mu ostry ból w klatce piersiowej. Początkowo lekceważył go i odsuwał czarne myśli jak najdalej od siebie. Potem jednak, gdy zdarzał się coraz częściej, zaczął się naprawdę niepokoić.
– Takie kłucie to często pierwszy objaw raka płuc... – mówił mi czasem, ale ja mu nie chciałam wierzyć. Przekonywałam go, że na pewno się myli. Przecież miał zaledwie pięćdziesiąt trzy lata... Nigdy nie palił, nie pił, uprawiał sport i prowadził zdrowy tryb życia. Ostatnio kilka razy zachorował na oskrzela, potem dostał zapalenia płuc. Powikłania się zdarzają. Zwłaszcza takim ludziom, jak on. Leszek był pracusiem! Nigdy nie potrafił ustać pięciu minut spokojnie. Całe dni spędzał w szpitalu.
Mijały miesiące, lecz ostry ból w klatce piersiowej i uciążliwy kaszel męża nie ustępowały. Pierwsze badania, jakie wykonał, nie potwierdziły jego przypuszczeń. Pamiętam, że oboje odetchnęliśmy z ulgą. Latem byliśmy nad morzem. Tam mąż złapał kolejne przeziębienie. Wtedy po raz pierwszy zaczął pluć krwią. Przeraziłam się nie na żarty. On też, choć bardzo starał się trzymać fason, bardzo się zaniepokoił. Wróciliśmy do domu wcześniej, niż planowaliśmy. Chciałam z nim jechać na badania, ale on się uparł:
– Skarbie, jestem dorosły i nie potrzebuję niańki. Sam pójdę do szpitala. Uwierz mi, tak będzie lepiej. Na nic zdały się moje prośby. Twierdził, że nie chce, abym się niepotrzebnie martwiła. Tak jakbym się nie denerwowała, siedząc w domu i czekając na jego powrót... Na rozmowę z onkologiem, w czasie której miał poznać diagnozę i szczegóły dotyczące ewentualnego leczenia, też pojechał sam...
Choroba rozwijała się bardzo szybko. Pod koniec lata Leszek leżał w szpitalu, przygotowany do operacji. Czekało go usunięcie części płuca. Byłam zdruzgotana, lecz jeszcze łudziłam się, że ten zabieg powstrzyma raka. Nieraz się przecież słyszało podobne historie: lekarze nie dawali nadziei, a tu organizm sam zwalczył chorobę. Zresztą, naprawdę wierzyłam w potęgę współczesnej medycyny. Byłam przekonana, że lada dzień znajdzie się lek, który uratuje życie męża.
– Gdyby to nie miało sensu, nie operowaliby cię – pocieszałam Leszka, gdy leżał pod kroplówką. – Zobaczysz, wszystko będzie dobrze... Musi być.
Nie wiem, kogo bardziej chciałam o tym przekonać, jego czy siebie. Przez cały czas trwania operacji siedziałam pod salą i nerwowo wpatrywałam się w zegarek. Nie byłam w stanie zostawiać Leszka samego. Kiedy wybudził się z narkozy, trzymałam go za rękę. Otworzył oczy i pierwsze, co zrobił, to nieśmiało uśmiechnął się do mnie. Potem nieco silniej uścisnął moją dłoń. Boże, jak ja się wtedy cieszyłam. Nie mogłam zapanować nad łzami. Tak bardzo pragnęłam, by wyzdrowiał... Jednak dwa tygodnie później znowu leżał na stole operacyjnym. Czekało go usunięcie węzłów chłonnych pod pachami.
Przed zabiegiem poszłam porozmawiać z lekarzem.
– Będę z panią szczery – powiedział z posępną miną. – Zrobimy, co w naszej mocy. Ale szanse na wyleczenie są znikome. Niestety, pani mąż ma liczne przerzuty. Bardzo mi przykro... Nowotwór jest złośliwy, trzeba się liczyć z tym, że mimo zabiegu w każdej chwili może dojść do...
– Nie!... – krzyknęłam. – Proszę... tego nie mówić... Nie chciałam, a raczej nie potrafiłam słuchać dalej. Teraz dopiero zrozumiałam, że nie mogłam nic zrobić, aby uratować mojego męża. Kilka dni po zabiegu zabrałam Leszka do domu. Bardzo nalegał, żebym go nie zostawiała w szpitalu. Ku mojemu zdumieniu, lekarze z oddziału onkologicznego nie mieli nic przeciwko temu. Może nawet było im to na rękę. Pewnego dnia odwiedzili nas znajomi. Nie widzieliśmy się z nimi od roku. Kiedy weszli do pokoju, w którym leżał mój mąż, zamarli w bezruchu. Nie potrafili ukryć przerażenia. Zamiast tryskającego humorem i optymizmem człowieka, zobaczyli kogoś, kto wyglądał tak, jakby jedną nogą był już na tamtym świecie. Zostawili kwiaty i wyszli szybko, życząc mężowi zdrowia... Takie sceny powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie. Wreszcie zirytowany zachowaniem gości Leszek zażądał ode mnie, abym nie zapraszała do nas nikogo oprócz moich i jego rodziców.
– Wiem, że wyglądam jak żywy trup... – powiedział po jednej z takich wizyt.
– Nie mów tak, kochanie, proszę cię...
– Nie widzisz, jak oni na mnie patrzą? – denerwował się.
– Jest im przykro, że jesteś w złej formie, ale... – usiłowałam go pocieszyć.
– Nie oszukujmy się – przerwał mi mąż. – Moje dni są policzone, Marysiu... Chcę, żebyś ułożyła sobie życie, gdy mnie zabraknie. Jesteś młoda, jeszcze będziesz szczęśliwa... Potrząsnęłam przecząco głową.
– Co ty mówisz, Leszek, przecież wiesz, że tylko z tobą mogę być szczęśliwa – odparłam przez łzy. – Tak ci się teraz wydaje. Zobaczysz, czas leczy rany – mówił zdławionym głosem. – Przed tobą jeszcze wiele pięknych chwil...
Wybiegłam z sypialni i zaczęłam szlochać. Nie chciałam przy nim płakać. Niestety, kolejny pobyt w szpitalu dowiódł jedynie tego, że Leszek znowu miał rację. Choroba poczyniła dalsze spustoszenia. Dalsza interwencja chirurgiczna nie miała sensu. Po dwóch dniach męża wypisano do domu. Następne tygodnie wspominam jak koszmar. Nieprzespane noce, czuwanie przy łóżku, bezsilność. Jak długo można patrzeć na cierpienie ukochanego człowieka?
Jego stan pogarszał się z godziny na godzinę. Mąż dzień i noc jęczał z bólu. Ciągle podawałam mu środki przeciwbólowe, w tym morfinę, ale one pomagały na krótko. Pewnego dnia zbudziłam się rano w fotelu obok łóżka Leszka. On najwyraźniej od dawna nie spał, tylko przyglądał mi się uważnie.
– Nie masz już tego dość? – spytał.
– Nie – odparłam bez wahania, choć przez ułamek sekundy zastanowiłam się, czy jestem z nim szczera.
– Wiem, jak uciec przed cierpieniem – szepnął. – Ale musisz mi pomóc...
– Jak to? Co masz na myśli? – zapytałam niepewnie.
– W skrytce za lustrem, w moim gabinecie znajdziesz nieduże opakowanie z ampułką. Zaczęłam domyślać się, o jakim rozwiązaniu myśli Leszek. Ogarnęło mnie potworne przerażenie.
– Przynieś ją tutaj. W szufladzie w moim biurku jest klucz do skrytki.
– Nie, Leszek. Przepraszam cię, ale nie mogę tego zrobić...
– Marysiu, to jedyna rzecz, o jaką cię proszę... – jęknął mąż. – Zrozum. Tak będzie lepiej dla ciebie i dla mnie...
– Jak możesz żądać ode mnie czegoś takiego?! – zawołałam.
– Gdyby była jakakolwiek szansa na wyzdrowienie, nie błagałbym cię o to. Ale oboje wiemy, że to już koniec...
Rozpłakałam się. Nie mogłam podać mu trucizny, po prostu nie mogłam. Wiedziałam, że w ten sposób skróciłabym jego cierpienie, lecz to było ponad moje siły.
– Nie chcę o tym słyszeć – odparłam, zasłaniając uszy rękami. – Błagam cię, nie żądaj tego ode mnie. Będę z tobą do końca. Przecież przysięgałam... Leszek odwrócił głowę do ściany. Był zawiedziony.
Następnego dnia znowu zaczął mnie prosić, żebym przyniosła mu ampułkę, ale ja kolejny raz odmówiłam.
– Nie widzisz, jak cierpię? – mówił z coraz większym wysiłkiem. – Nie przerażają cię moje jęki? Czy ty nie masz serca?! Ja już dłużej nie mogę. Chcę umrzeć. Teraz. Każda godzina, każda minuta jest dla mnie nie do zniesienia. Błagam cię, Marysiu, zrób to dla mnie... – ledwie słyszałam jego szept.
– Nie masz się czego bać. Na pewno nie zrobią mi sekcji. Przecież wiedzą, że jestem beznadziejnym przypadkiem z długą historią choroby. Zejdź do gabinetu i przynieś to cholerne opakowanie!
Uciekłam z sypialni. Jeszcze nie wiedziałam, co zrobię. „Czy mam prawo zmuszać Leszka do życia, które jest dla niego taką męczarnią?”, zastanawiałam się. „Mam patrzeć bezradnie, jak cierpi? Może jednak byłoby lepiej, gdybym dała mu możliwość wyboru?” Wtedy podjęłam decyzję, choć zdawałam sobie sprawę, że już nigdy nie uwolnię się od jej ciężaru. W tym momencie było mi to jednak zupełnie obojętne. Wiedziałam jedno, że tylko ja mogę skrócić męki męża. Zeszłam na dół do gabinetu. Otworzyłam drzwi i podeszłam do biurka, by wyciągnąć klucz do skrytki. Mimochodem spojrzałam na naszą ślubną fotografię, która zawsze stała przy komputerze, i zaczęłam rozpaczliwie szlochać. Gdy się uspokoiłam, przemyłam twarz zimną wodą, a potem drżącą ręką chwyciłam opakowanie z ampułką i wróciłam na górę. Kiedy wreszcie weszłam do sypialni, w oczach Leszka dojrzałam ulgę.
– Przygotuj zastrzyk. Weź strzykawkę i ampułkę, ostrożnie nie upuść jej – powiedział beznamiętnym tonem. Posłusznie wykonywałam jego polecenia. Kiedy skończyłam, drżącą ręką podałam mężowi strzykawkę. Nie wiem, co się ze mną działo. Robiłam to wszystko jak w jakimś transie.
– Kocham cię, Marysiu – wyszeptał Leszek. – Zawsze cię kochałem... I dziękuję... Wiem, że to dla ciebie trudne... Ale wierz mi, to jedyne wyjście z tej sytuacji... – z trudem uniósł rękę i otarł łzę z mojego policzka.
– Kochanie... Proszę, nie miej żadnych wyrzutów. Tylko w ten sposób możesz mi pomóc... – powiedział, potem odsłonił udo i wbił w nie igłę. Usiadłam na brzegu łóżka, objęłam go delikatnie i szepnęłam:
– Ja też cię kocham, najdroższy, i nigdy nie przestanę... Zawsze będziesz dla mnie najważniejszy... Siedziałam, trzymając rękę męża w swojej dłoni. Kiedy poczułam, że jego uścisk zelżał, wypuściłam ją.
Leżał z zamkniętymi oczami. Nie żył... Wtedy dopiero dotarło do mnie, co zrobiłam. Przestraszyłam się. Nie myślałam o tym, że ktoś odkryje prawdę i będę mieć kłopoty. W tamtej chwili było mi to zupełnie obojętne. Najbardziej przeraziło mnie, że to już koniec. „Zabiłam go... Jak będę żyć z tą świadomością?”, pomyślałam. Spojrzałam na męża i ze zdziwieniem zauważyłam, że wygląda inaczej niż przed śmiercią. Jego wykrzywiona grymasem bólu twarz wygładziła się. Nabrałam otuchy. „Najważniejsze, że Leszek już nie cierpi...”, pomyślałam z ulgą i uspokoiłam się.
„Musiałam to zrobić. Mój mąż miał rację, to było jedyne wyjście...” Nie było sekcji i nikt nie dowiedział się, że pomogłam mu umrzeć. Zrobiłam to w imię miłości. Chciałam tylko ulżyć w cierpieniu ukochanemu, dla którego nie było już ratunku. Bóg osądzi, czy postąpiłam dobrze...