"Któregoś dnia w gazecie lokalnej trafiłam na ogłoszenie o zaginionej kobiecie. Rozpoznałam ją! Od niedawna mieszkała na moim osiedlu! Kiedy zobaczyłam ją znowu w sklepie, sama zrezygnowałam z zakupów i na dworze czekałam, aż wyjdzie na zewnątrz. Pokręciłam się po chodniku, a potem ruszyłam za nią. Trzymałam się kilkanaście kroków w tyle, żeby niczego nie zauważyła. Śmiać mi się z siebie chciało. Byłam stara, a głupia – bawiłam się w detektywa... Ale ciekawość okazała się silniejsza. No i wizja nagrody... Tak, to chyba kusiło najbardziej". Maria, 60 lat
Pierwszy raz zobaczyłam ją w naszym osiedlowym sklepiku, robiła zakupy o świcie – tak jak ja. Zwróciłam na nią uwagę, bo zapomniała reszty. Nawet za nią zawołałam, ale mnie zignorowała. Jakby jak najszybciej chciała iść ze sklepu...
– Nie przejmuj się, Wiesia, wróci tutaj, to jej oddam – pocieszyła mnie Aldona, sprzedawczyni.
– No bo jak to tak? Nie szanuje pieniędzy? – zmartwiłam się.
– Nie myśl o tym – machnęła ręką i schowała monety. – Do pracy biegniesz? – zmieniła temat.
– Ano, jak zawsze. Jeśli dłużej pogadamy, to się spóźnię... – westchnęłam.
– Tu są twoje bułki – Aldona podała mi reklamówkę.
Wyszłam ze sklepiku i pobiegłam do biur, które sprzątałam od paru miesięcy. Ta robota spadła mi jak z nieba. Ponad rok siedziałam w domu na bezrobociu. Dzięki sprzątaniu udało mi się stanąć na nogi, bo było już kiepsko. Miałam na utrzymaniu córę i wnuka, bo nie układało się dziewczynie. Narzeczony zostawił ją z dzieciakiem i tylko na mnie mogła liczyć. Dwa miesiące temu dostała pracę w pobliskim miasteczku, na tyle dobrą, że mogła się ode mnie wyprowadzić. Tęskniłam za nią i za tym małym berbeciem, ale jednocześnie doceniałam fakt, że mam cichy, spokojny dom i nie muszę każdego dnia gotować dla trójki. Zdawałam sobie sprawę, że już niedługo samotność będzie mi ciążyć i pewnie z rozrzewnieniem zacznę wspominać chwile, kiedy Julita oglądała tureckie seriale, a Krystianek bawił się głośno klockami…
Tamtego dnia wróciłam do domu wczesnym popołudniem. Nagle zachciało mi się gołąbków... Takich swojskich, prawdziwych, nie ze słoika. Ubrałam się szybko i poszłam do Aldony, bo do niej miałam najbliżej. Kupiłam kapustę, wzięłam kilo ryżu i paczkę mielonego. I w drzwiach natknęłam się na tę pannę z rana. Jeszcze bardziej skuloną w sobie i przestraszoną. Pewnie wracała po pieniądze... Nie miałam jak zagadać sprzedawczyni, bo była kolejka.
Następnego ranka znowu zobaczyłam „obcą”. Była w sklepiku o świcie, kupowała gazetę lokalną. Przeglądała ją gorączkowo, gdy tylko wyszła na zewnątrz. Ja od dawna nie kupowałam tego szmatławca, ale najwyraźniej musieli zacząć pisać w nim coś ciekawego, skoro dziewczyna w takim napięciu wertowała kartki...
Nie wiem czemu, przez resztę dnia często o niej myślałam. Może dlatego, że była bardzo ładna? Albo miała w oczach jakąś łagodność? A może dlatego, że była w wieku mojej Julitki? Zastanawiałam się, jak ułożyło się jej życie. Czy miała tak samo pod górkę jak moja córka? Zachodziłam w głowę, skąd ta dziewczyna się u nas wzięła. To było małe osiedle poniemieckich domków. Wszyscy się dobrze znaliśmy. Co prawda ostatnio pojawiło się tutaj sporo Ukraińców, ale ona ewidentnie była Polką. Nie zaciągała, kiedy wymieniała, co chce kupić.
W każdym razie zawsze, gdy ją spotykałam, uśmiechałam się życzliwie. Lecz ona nie reagowała. Kuliła ramiona, naciągała kaptur na głowę, brała pod pachę tę swoją gazetę, parę bułek, mleko, trochę wędlin i uciekała gdzieś przed siebie.
– Dziwna ona – powiedziałam kiedyś do Aldony.
– Bo ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Dla mnie najważniejsze, że płaci. I to zawsze gotówką. Tobie nic do tego, masz swoją Julitkę, to się nią zajmuj – napomniała mnie. – A właśnie: co u niej?
– Dobrze – rozjaśniłam się. – Krystianek poszedł do przedszkola, świetnie sobie radzi, a Jula ma szansę na podwyżkę! – chwaliłam się.
O córce mogłabym opowiadać godzinami, ale musiałam lecieć do pracy.
Gazetę kupiłam jakieś trzy tygodnie po pojawieniu się „obcej”. Ot, tak z rana, żeby w pracy poczytać sobie w domu przy kawce.
To ogłoszenie zobaczyłam na trzeciej stronie. Było dość duże. Ze zdjęciem, patrzyły na mnie z niego duże, ciemne oczy kobiety, która od jakiegoś czasu wkradła się w moje myśli. Zaczęłam czytać. „Uwaga! Zaginęła Ewa...”, tu pojawiło się nazwisko. „Wyszła z domu w dniu...”, podano datę, „i do dzisiaj nie wróciła. Jeżeli ktoś ją widział albo wie, gdzie teraz przebywa, proszony jest o kontakt”. Szybko zanotowałam w swojej komórce podany numer telefonu. „Za pomoc w odnalezieniu zaginionej przewidywana jest nagroda”. W pierwszym momencie aż mną zatrzęsło. O nagrodzie pisze się zawsze w ogłoszeniach o zaginięciu psa albo kota, a tutaj przecież chodziło o człowieka! „Ale z drugiej strony...”, zastanowiłam się. „Żaden pieniądz nie śmierdzi”. Wyobraziłam sobie, że za ową nagrodę kupuję Krystiankowi jakiś piękny prezent na gwiazdkę. Bo wystarczył mi jeden rzut oka na zdjęcie, by w poszukiwanej Ewie rozpoznać kobietę z naszego sklepiku.
Jeszcze tego samego dnia postanowiłam, że muszę się dowiedzieć o niej czegoś więcej.
Kiedy zobaczyłam ją znowu w sklepie, sama zrezygnowałam z zakupów i na dworze czekałam, aż Ewa wyjdzie na zewnątrz. Pokręciłam się po chodniku, a potem ruszyłam za nią. Trzymałam się kilkanaście kroków w tyle, żeby niczego nie zauważyła. Śmiać mi się z siebie chciało. Byłam stara, a głupia – bawiłam się w detektywa... Ale ciekawość okazała się silniejsza. No i wizja nagrody... Tak, to chyba kusiło najbardziej.
Ewa mieszkała w jednym z najbardziej zapuszczonych domków na końcu osiedla. Widziałam, jak do niego wchodzi, a chwilę później zapaliło się światło w jednym z pomieszczeń. Najprawdopodobniej w kuchni. Stałam po drugiej stronie ulicy i patrzyłam, jak Ewa wypakowuje z reklamówki zakupy... Wyciągnęłam z kieszeni telefon i wybrałam z kontaktów numer, który miałam opisany jako „Ogłoszenie”. Zawahałam się. Zaczęłam iść w stronę swojego domu. Byłam już dość daleko od mieszkania Ewy, kiedy wreszcie zdecydowałam się wybrać numer. Nabrałam powietrza w płuca.
– Halo? – po kilku sygnałach odezwał się niski, męski głos.
Aż się przestraszyłam, bo było w nim coś dziwnego. Ponurego. Brzmiał, jakby ktoś szurał szkłem po twardej powierzchni...
– Dzień dobry – rzuciłam słabo, bo nagle opadłam z sił. – A raczej dobry wieczór... – poprawiłam się.
– W jakiej sprawie pani dzwoni?
– Ogłoszenia – wyjaśniłam. – Widziałam w gazecie, że zaginęła pani Ewa...
– Tak? – ożywił się mężczyzna. – Wie pani coś na jej temat?
– Chyba tak... – zawahałam się. – Wydaje mi się, że ją widziałam.
– Gdzie?!
Podałam nazwę miejscowości.
– Jest pani pewna?
– Chyba. Znaczy się, możliwe, że to był ktoś do niej podobny... – motałam się, nagle żałując, że w ogóle zdecydowałam się na ten telefon.
– Chciałbym się z panią spotkać – w głosie mężczyzny usłyszałam twarde nuty.
– Kiedy?
– Jak najszybciej. Jutro?
– Ale po południu, jak wrócę z pracy.
– Proszę podać mi swój adres...
– Wolałabym gdzieś na mieście – powiedziałam i podałam nazwę pizzerii w centrum.
– Jak pani chce.
Rozłączyłam się i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że cała jestem mokra. Mimo że wieczór był zimny, byłam oblana potem, jakbym przebiegła przynajmniej kilka kilometrów. Czułam się źle.
To był moment: odwróciłam się na pięcie i zawróciłam pod dom Ewy. Bez wahania podeszłam do drzwi wejściowych i nacisnęłam dzwonek.
Nikt nie otwierał, ale światło się paliło, więc nie ustępowałam. Zadzwoniłam raz jeszcze. W końcu zza drzwi doszedł mnie cichy kobiecy głos:
– Kto tam?
– To ja, Wiesława, znamy się ze sklepiku pani Aldony – powiedziałam szybko. – Chciałabym z panią porozmawiać.
Drzwi powoli się otworzyły.
– Słucham panią – wyszeptała kobieta.
– Pani Ewo... – zaczęłam, a ona aż podskoczyła. Bała się, widziałam!
– Skąd pani wie, jak się nazywam?
– Widziałam w gazecie ogłoszenie – wyjaśniłam.
– O Boże... – jęknęła.
– Musimy zamienić kilka słów, bo ja... bo ja... – jąkałam się. – Zadzwoniłam do tego człowieka – wydusiłam w końcu z siebie.
– Niech się pani nie martwi, niczego mu nie powiedziałam, to znaczy... podałam tylko nazwę miasta – zaczęłam gorączkowo tłumaczyć.
– To i tak dużo... – szepnęła.
– Wiem, przepraszam. Czuję, że źle zrobiłam. Wydaje mi się, że to nie jest dobry człowiek...
– Proszę wejść – wreszcie wpuściła mnie do środka.
Była przerażona. Miała wzrok jak zaszczuta sarna. Zrobiło mi się jej żal.
– Uciekasz przed nim, dziecko, prawda? – zapytałam.
Pokiwała głową.
– Zrobił ci krzywdę? – zgadywałam dalej.
Odsunęła rękawy swetra i pokazała mi blizny na ramionach. Potem odsłoniła brzuch i plecy... Aż zamknęłam oczy z przerażenia.
– Do takich rzeczy jest zdolny mój mąż – wyszeptała. – Myślałam, że uda mi się uciec, zapomnieć, że on mnie nie znajdzie. I wszystko na nic!
– Nie mów tak. Jestem prostą kobietą, ale nie do końca głupią. Niczego mu nie powiem.
– Ale spotka się z nim pani?
– A jak inaczej? Przecież nie da mi spokoju. Ma numer mojego telefonu.
– Ja wyjadę, już jutro. I błagam, nie szukajcie mnie, ani pani, ani on...
Patrzyłam na nią ze współczuciem, a jednocześnie dotarło do mnie, jak wiele szczęścia w życiu miała Julita. Dużo więcej niż ta dziewczyna...
– Obiecuję – uściskałam ją mocno.
O nic więcej nie pytałam. „Im mniej wiem, tym lepiej”, uznałam. „To był ostatni raz, kiedy wtrącałam się w nie swoje sprawy”, postanowiłam.
Następnego dnia pojawiłam się w pizzerii. Zamówiłam sok i czekałam na męża Ewy. W końcu się pojawił – wysoki, barczysty, umięśniony, groźny, niemiły.
– A więc, co mi pani powie?
– W sumie nic. Przepraszam za kłopot, musiał pan tu przyjechać, a ja... Prosta baba jestem. Pomyliłam się. To nie ona. A zadzwoniłam do pana, bo zależało mi na pieniądzach – wyznałam.
Popatrzył na mnie z pogardą i wyszedł. Odetchnęłam z ulgą... Miałam nadzieję, że tym razem odpuścił.