"Jestem prywatnym detektywem. Ostatnio śledziłam mężczyznę, którego narzeczona o coś podejrzewała. Czuła, że jego grzeczne, ułożone życie jest tylko na pokaz, że coś ukrywa. Niestety, miała rację..." Dagmara, 39 lat
Czasem słyszę od ludzi, że prywatny detektyw kojarzy im się z brzuchatym, zaniedbanym mężczyzną dobrze po pięćdziesiątce. Najlepiej wąsatym i koniecznie w prochowcu, bez względu na aurę. A ja... Cóż... Jestem drobną, niewyróżniającą się szatynką, która od siedmiu lat prowadzi własną agencję detektywistyczną w centrum jednego z większych polskich miast.
Mój wspólnik Jarek żartuje, że odnosimy sukcesy, bo wszyscy chcą ze mną rozmawiać, ufają mi. „Wyglądasz bardziej na przedszkolankę niż na kogoś, kto dla kasy śledzi innych”, powiedział mi ostatnio. W sumie zgadzam się, że wygląd jest moim atutem. Sprawiam wrażenie kogoś, kto nie ma pojęcia o zagmatwanym świecie zdrad, oszustw finansowych i świństw, jakie wyrządzają sobie nawzajem ludzie. A wracając do mojej pracy, akurat był piątek, późne popołudnie. Jarek zjadł ze mną obiad, czyli parszywą w smaku zupkę chińską, którą sam przygotował, a potem pognał na randkę. Zostałam w agencji sama. Chciałam jeszcze przejrzeć akta sprawy, którą niedawno prowadziłam, kiedy pojawiła się nowa klientka...
Zanim usiadła, rozejrzała się niepewnie, jakby jeszcze się zastanawiała, czy trafiła we właściwe miejsce.
– Chodzi o mojego narzeczonego – wyrzuciła z siebie w końcu. – Może podle to brzmi, ale czuję, że nie powinnam mu ufać... Widzi pani, nie mam już 20 lat i właściwej temu wiekowi naiwności. Spotkaliśmy się, oboje będąc po czterdziestce.
– Rozumiem – pokiwałam głową. – Napije się pani czegoś? Kawy? Herbaty? Melisy?
– Wódki – prychnęła ironicznie, ale kiedy wyjęłam whisky, którą przyniósł mi jeden z klientów, roześmiała się i powiedziała, że niestety przyjechała samochodem.
– A wracając do Jerzego... – kontynuowała. – Mamy się pobrać. Niedawno razem zamieszkaliśmy i jest między nami idealnie. Zbyt idealnie. Coś mi mówi, że nie mówi mi wszystkiego. Że to jego grzeczne, ułożone życie jest tylko na pokaz... Co jakiś czas wyjeżdża. Na cztery, pięć dni, czasem na tydzień. Mówi, że w interesach, ale nigdy nie wraca z tych wyjazdów zmęczony. Wręcz przeciwnie, niemal kipi energią i wygląda na superzadowolonego. Zaczęło mnie to zastanawiać, tym bardziej że podczas eskapad często ma wyłączony telefon i ciężko się z nim skontaktować. Kiedy zapytałam, dokąd jeździ, oburzył się, że firma sama się nie prowadzi i pierwszy raz, odkąd jesteśmy razem, był dla mnie niemiły. Wtedy zaczęłam coś podejrzewać. Zwłaszcza że jego biznes nie wymaga tylu podróży. Jurek sprzedaje karmę hodowlaną, nie części do rakiet! – kobieta się skrzywiła i wyjęła z torebki papierosy.
– Mogę?
– Jasne – podsunęłam jej zapalniczkę i wypytałam ją o zwyczaje narzeczonego.
Wyszła kwadrans później, nadal zdenerwowana, a ja uważnie przyjrzałam się zostawionemu przez nią zdjęciu czterdziestokilkuletniego bruneta. Wyglądał zupełnie zwyczajnie – trójkątna, szczupła twarz, starannie przycięty zarost, jasne oczy, wąskie usta. Facet, jakich wielu. A jednak wiedziałam, że za niepozornym wyglądem czasem kryje się mroczna dusza. Dwa dni później klientka wysłała mi SMS-a. Dziś wieczorem wyjeżdża w kolejną rzekomo służbową podróż! Najprawdopodobniej koło 19.00, napisała.
Wskoczyłam w mojego starego volkswagena i podjechałam pod ich dom. Gość faktycznie opuszczał mieszkanie – z niewielką ciemną walizką, ubrany w elegancki garnitur wsiadł do nowego mercedesa i ruszył w stronę obwodnicy. Wolno podążyłam za nim, wiedząc, że nie mogę stracić go z oczu. Jechał przez ponad półtorej godziny, nie zatrzymując się. W końcu zboczył na niewielki parking przy przydrożnym barze i zamówił kawę.
Pół godziny później zatrzymał się na peryferyjnym osiedlu jednego z niewielkich miasteczek na północy Polski i wyjął z samochodu walizkę. Obserwowałam go z auta. Wszedł do klatki i po kilku minutach na najwyższym piętrze niskiego bloku z odrapaną fasadą rozbłysło światło. Zapisałam w notesie adres i zdecydowałam, że mam parę minut na zatankowanie i poszukanie jakiejś publicznej toalety. „Po podróży koleś będzie chciał wziąć prysznic czy coś zjeść. A jeśli nie, jutro też jest dzień”, pomyślałam, włączając wsteczny bieg. 40 minut później byłam z powrotem „na posterunku”. Z kubkiem kawy w dłoni i paczką kokosanek na kolanach siedziałam za kierownicą, gotowa w każdej chwili odpalić auto.
Jerzy wyszedł z klatki, kiedy dojadałam ostatnie ciastko, i skierował się w stronę swojego szpanerskiego wozu. Zdążył się już przebrać – zamiast eleganckiego garnituru miał na sobie sprane dżinsy i czarną, skórzaną kurtkę.
– Zobaczymy, dokąd cię niesie, cwaniaczku – powiedziałam do siebie i zsunęłam się niżej na siedzeniu, żeby mnie nie zauważył. Ale on był zbyt zajęty swoim telefonem, żeby zwracać uwagę na resztę świata. Przez chwilę pisał SMS-a, w końcu wsiadł do samochodu i wyjechał z parkingu. „Hazard? Szemrane interesy? Inna kobieta?”, zastanawiałam się, jadąc za nim wzdłuż odludnej, zalesionej alei. Zatrzymał się przez zrujnowaną kamienicą. Chwilę później wyszła z niej młodziutka, jasnowłosa dziewczyna. Na jej widok narzeczony mojej klientki wysiadł z auta, podszedł do niej i pocałował ją w czoło. Dziewczyna coś do niego powiedziała. Roześmiał się i coś jej wręczył. „Czyżby miał nastoletnią córkę, o której nie chce powiedzieć narzeczonej?”, zastanawiałam się, chociaż przecież czułam, że to nie może być aż tak proste.
Pojechali do baru przy dworcu. Założyłam na głowę kaptur i prześliznęłam się przed witryną. Czekali na zamówienie. Nagle ją objął. Odepchnęła go. Wyglądał na wkurzonego, a ja zdałam sobie sprawę, że pomimo mocnego, wyzywającego makijażu, dziewczyna nie wygląda na więcej niż 14 lat... Wreszcie mała wybiegła z lokalu. Ja udawałam, że piszę SMS-a. On wyskoczył za nią, szarpnął ją za ramię.
– Myślałaś, że rozdaję prezenty za darmo?! – warknął. Schowałam się za drzewem i zaczęłam ich podsłuchiwać.
– Zostaw mnie! – pisnęła. – Nie taka była umowa, więc spieprzaj!
– Przyjechałem, a ty strzelasz fochy?! – naskoczył na nią.
Nie odpowiedziała. Rzuciła się do biegu. Pędziła przed siebie, rozchlapując wodę z kałuż. Coś za nią krzyknął, ale nie chciało mu się jej gonić. Wsiadł do auta i odjechał z piskiem opon. Podążyłam wzrokiem za nastolatką. Mijała właśnie zrujnowany budynek nieczynnego dworca i pomyślałam, że nie powinna się kręcić sama po nocy.
– Hej! Czekaj! – wrzasnęłam. Nie zareagowała, więc zaczęłam biec. Byłam dobra w te klocki, ale ona swoje też potrafiła. Dogoniłam ją dopiero po kilku minutach...
– Kim jest koleś, na którego krzyczałaś? Tylko nie ściemniej, zapłacę ci za informację – zaproponowałam
– Ten zboczeniec? Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami.
– Nie masz pojęcia, a jednak przyjechał po ciebie wieczorem i wsiadłaś do jego samochodu.
– Koleś przedstawia się jako Arnold. Mieliśmy umowę... Za kilka fotek miał mi kupić telefon i trochę kosmetyków. Dałam mu fotki, ale zażądał więcej. Chciał nakręcić ze mną filmik, ale ja nie wchodzę w takie akcje – powiedziała dziewczyna, czubkiem znoszonego trampka kopiąc leżącą na ziemi puszkę po coli.
– Ile masz lat? – zapytałam.
– Gdzie moja kasa?! – syknęła.
Wyjęłam z portfela 300 złotych i podałam jej pieniądze. – Wiesz o nim coś więcej? Gdzie na niego wpadłaś?
– W sieci. Ma kilkanaście kont na różnych portalach erotycznych, interesują go młode laski. 13, 14 lat, może nawet mniej. Pisze, że kupi smartfona za parę nagich zdjęć, a później chce dymania. Pogoniłam gnoja, mam chłopaka – dodała dziewczyna. Tamtej nocy odwiozłam ją do domu i wyciągnęłam z niej tyle, ile mogłam, włącznie z numerem jego sekretnej komórki i adresem mejlowym. Dzień później odkryłam, że narzeczony mojej klientki nagabywał jeszcze trzy małolaty i zadzwoniłam po policję. Żal mi tej kobiety, ale cóż... Lepiej odkryć prawdę teraz niż po ślubie.