"Kiedy słyszę jak ktoś zarzeka się, że nigdy by tego nie zrobił, uśmiecham się gorzko. Ja na własnej skórze przekonałam się, że tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono... Byłam pewna, że nigdy nie zdradzę męża, a teraz... Tylko myśl, że wkrótce spotkam się z Mikołajem, pozwala mi nadal żyć..." Lena, 39 lat
Pawła poznałam na studiach i do szaleństwa zakochałam się w tym błękitnookim chłopaku o ułańskiej fantazji. Świata poza nim nie widziałam i kiedy mi się oświadczył, nie wahałam się ani przez chwilę. Wiedziałam, że życie z nim to będzie fascynująca przygoda. Nie pomyliłam się.
Ani mnie, ani Pawłowi nie zależało na karierze. Wyścig szczurów i kolejne szczeble korporacyjnych drabin bez żalu zostawialiśmy innym. My skupiliśmy się na przeżywaniu chwil wartych wspominania. Zwiedziliśmy pół świata, jeździliśmy na rowerach i szusowaliśmy na nartach. Nurkowaliśmy, podziwiając koralowe rafy, i pływaliśmy na wakeboardach. Dzieci odkładaliśmy sobie na legendarne „później”, które nigdy nie nadeszło. Za dobrze było nam we dwójkę, by zapraszać do tańca kogoś trzeciego. Czasem myślę, że to, co się stało w deszczowy, listopadowy wieczór, było haraczem, który musieliśmy zapłacić za wszystkie lata przepełnione beztroską miłością do życia i siebie nawzajem. Przecież nie ma na tym świecie niczego za darmo...
Paweł wracał z wyjazdu służbowego, jechał brawurowo, bo był tak stęskniony, że chciał jak najszybciej znaleźć się przy mnie. Wpadł w poślizg i zderzył się z tirem. Cud, że przeżył. Choć on sam tego za cud nie uznawał. Codziennie słyszę od niego, że wolałby umrzeć, niż wegetować z uszkodzonym rdzeniem kręgowym, zdany na moją łaskę...
– Zostaw mnie albo zabij! Nie chcę być ci ciężarem – powiedział po powrocie ze szpitala.
– Ślubowałam, że będę z tobą na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie. I tego przyrzeczenia zamierzam dotrzymać – odparłam, a potem złożyłam na jego ustach pocałunek, słodką pieczęć, która miała go zapewnić o szczerości mych słów.
I na początku byłam dzielna. Całe życie tak sobie przeorganizowałam, by móc opiekować się Pawłem.
W firmie nie robili mi problemów i pozwolili pracować zdalnie. Zatrudniłam też opiekunkę, która zajmowała się mężem, gdy ja musiałam gdzieś wyjechać lub załatwić coś poza domem. Dwa razy w tygodniu do Pawła przychodził rehabilitant. Od razu go polubiłam, bo swoim niezwykłym poczuciem humoru skutecznie pacyfikował Pawła, który w ćwiczeniach nie widział sensu.
– Spadaj stąd! – wycedził przez zęby mój mąż któregoś razu. Miał gorszy dzień, co zdarzało się coraz częściej.
– Spadam, spadam, jeszcze tylko dziesięć powtórzeń – powiedział niezrażony Mikołaj. – Paweł, jak dobrze się przyłożysz, to może kiedyś będziesz mógł sam wykopać mnie z domu – dodał.
Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie Mikołaj. Chyba popełniłabym samobójstwo rozszerzone. Najpierw udusiłabym Pawła poduszką, a potem sama palnęła sobie w łeb. Bo po dwóch latach opieki nad mężem byłam strzępkiem nerwów.
Paweł z czułego, zabawnego faceta, wpatrzonego we mnie jak w obrazek, stał się złośliwy i okrutny. Wciąż się we mnie wpatrywał, bo nic innego zrobić nie mógł, ale w tym spojrzeniu nie było już miłości. Cierpiał, rozumiałam to, i chciał, bym ja też cierpiała. Nigdy mnie nie uderzył, pogardzał damskimi bokserami. A teraz chłostał mnie słowami, co bolało bardziej niż ciosy.
– Jak długo mam cię wołać, kobieto?! – wrzeszczał. – Ogłuchłaś?!
– Przepraszam, brałam prysznic – odparłam łagodnie.
– Ciekawe, po co?! – prychnął. – Żeby znów założyć te swoje rozciągnięte spodnie dresowe, w których wyglądasz jak ostatni kocmołuch?! – zaśmiał się zupełnie jak nie on.
Bo to nie był już on. Dawny Paweł zginął w tamtym listopadowym wypadku. Ze mną został człowiek przepełniony złością na cały świat. Najbardziej złościłam go ja, bo byłam zupełnie bezbronna i zawsze pod ręką.
– Tobie też przydałaby się rehabilitacja – powiedział któregoś dnia Mikołaj. – Wyglądasz jak zbity pies – dodał z troską w głosie.
– Nie ma co, potrafisz prawić komplementy kobiecie. – Psy są piękne, pod warunkiem, że się je dobrze traktuje. Z kobietami jest podobnie. Dlatego zalecam lampkę wina w moim towarzystwie – uśmiechnął się.
Poczułam się tak, jakby ktoś nagle rzucił mi koło ratunkowe. W piątek poprosiłam opiekunkę, by przyszła do Pawła, a ja umówiłam się z Mikołajem. Mężowi powiedziałam, że spotykam się z koleżankami.
– Idź i nie wracaj – usłyszałam.
W moich oczach pojawiły się łzy. Może dlatego potem piłam wino zbyt łapczywie, a gdy wychodziliśmy z knajpki, przylgnęłam ustami do ust Mikołaja.
– Weź mnie do siebie i kochaj tak, jakby świat miał się jutro skończyć – poprosiłam.
Nie pytał, czy to przemyślałam, nie sugerował, że w moich żyłach płynie zbyt dużo alkoholu i jutro mogę żałować tego kroku. Chyba wyczuł, że po prostu, tak zwyczajnie po ludzku tego potrzebuję. Pieścił mnie niespiesznie, z pewną nieśmiałością, a ja pod jego palcami rozpływałam się jak wosk. „Boże, jak mi tego brakowało”, przemknęło mi przez myśl, zanim przejęłam inicjatywę. W tamtym momencie uświadomiłam sobie bowiem, że od dwóch lat nikt mnie nie przytulił. Szczytując, płakałam. Ale ze szczęścia, nie z poczucia winy. Mikołaj otarł moje łzy, a potem na długo zamknął w swoich ramionach. Nie chciałam ich opuszczać...
– A jednak diabli cię nie wzięli – westchnął ciężko Paweł, gdy pojawiłam się w domu. – A szkoda! Znowu będę musiał patrzeć na twoją paskudną twarz!
Zabolało mniej niż zwykle, może dlatego, że myślami wciąż jeszcze byłam z Mikołajem. I tylko dzięki niemu każdego dnia wstaję z łóżka i nie chce mi się wyć. Kradzione chwile z Mikołajem dodają mi skrzydeł. Nie snujemy planów na przyszłość, bo zdajemy sobie sprawę, że wspólna przyszłość nas nie czeka. On doskonale wie, że nie zostawię Pawła. Nie mogłabym tego zrobić... Pawła, który mnie kochał, już nie ma. Czasem jednak dostrzegam go na dnie tych przeraźliwie smutnych błękitnych oczu udręczonych beznadzieją istnienia. To właśnie dlatego wciąż przy nim trwam i będę trwać, póki starczy mi sił. A kiedy zamykam drzwi, za którymi zostawiam męża z opiekunką, otwieram bramę do świata, gdzie wita mnie Mikołaj. Czuły, zawsze uśmiechnięty od ucha do ucha i na tych kilka krótkich chwil cały mój. To wystarczy...