"Gdy zamknęłam drzwi za przystojnym kurierem, musiałam wziąć głęboki oddech, byłam dziwnie podekscytowana. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i od razu pożałowałam, że nie pomalowałam ust jakąś ożywczą pomadką. Poprawiłam opadającą na czoło grzywkę i uśmiechnęłam się do siebie. – Oj tam, nie jest z tobą jeszcze tak źle, Maryśka! – pocieszałam się w duchu." Maria, 36 lat
– Przez długi czas sprzedawałam biżuterię w jednym ze znanych salonów, ale od kiedy straciłam męża, również w pracy zaczęło się źle dziać... Szefowie mieli do mnie pretensje, że nie chcę pracować w sobotę i muszę mieć wolne popołudnia. Ale jak miałam inaczej funkcjonować? Przecież ktoś musiał zajmować się dziećmi, które wracały ze szkoły. Moja mama wciąż była czynna zawodowo.
Mój mąż zginął w wypadku samochodowym. Po tym wydarzeniu zupełnie się załamałam. Gdyby nie to, że miałam Tomka i Agatkę, nie wiem, co by się ze mną stało.
– Marysiu, trzeba żyć dalej. Masz synka i córeczkę. Oni chodzą dopiero do podstawówki i bardzo cię potrzebują – tłumaczyła mi mama, kiedy pogrążona w smutku siedziałam przy kuchennym stole i wpatrywałam się bezsensownie w zalane deszczem okno. Już nawet nie płakałam, nie mogłam. Po prostu nic, ale to nic mnie nie interesowało. Dopiero słowa mamy jakoś mnie poruszyły.
W kuchni pojawiła się Aga z Tomusiem.
– Mamusiu... – szepnęła córeczka, widząc moją smutną twarz. – Nie chcę, żebyś była taka już zawsze... – dodała i mocno się do mnie przytuliła.
Tomek zareagował inaczej, przytulił się do babci i zaczął płakać.
Mama spojrzała na mnie wymownie. Zrozumiałam, że ma rację, musiałam zagryźć zęby i wziąć się w garść.
Niestety, wkrótce atmosfera w salonie, w którym pracowałam, stała się nie do zniesienia.
– Pani Mario, proszę się uśmiechać, taką posępną miną odstrasza pani klientów – usłyszałam któregoś dnia od wizytującej nasz salon dyrektorki.
Coś we mnie wtedy pękło, rozpłakałam się jak jakaś małolata i powiedziałam, że muszę iść do domu. Po tym incydencie przyszła informacja z centrali, że likwidują moje stanowisko. Stałam się dla nich niewygodnym pracownikiem.
Zmartwiłam się, nie powiem, że nie, bo przecież co miesiąc na konto wpływała wypłata, ale gdzieś tam w sercu poczułam ulgę.
Kilka lat wcześniej koleżanka namówiła mnie do współpracy z pewną firmą kosmetyczną. Potraktowałam to wówczas jako zabawę, no i mogłam taniej kupować kosmetyki dla siebie. Gdy zwolniono mnie z salonu, postanowiłam, że na serio zajmę się dystrybucją tych produktów. Okazało się, że kontakt z ludźmi, którym proponowałam swoje usługi, pomógł mi odzyskać równowagę. Zanosiłam koleżankom katalogi, rozmawiałam z nimi o kosmetykach, ale i o życiu... Wkrótce zyskałam większe grono klientów i polubiłam bycie swoim własnym szefem. Na szczęście dzieci dostawały rentę po ojcu, a ja dobrze gospodarowałam zarobionym groszem, więc żyło nam się jako tako.
Potem nadeszły zmiany w życiu uczuciowym...
Paczki z zamawianymi przeze mnie kosmetykami przychodziły raz lub dwa razy w tygodniu. Dostarczała je firma kurierska. Już przyzwyczaiłam się do pewnego starszego, misiowatego pana kuriera, kiedy przesyłkę przyniósł on...
– Halo, kto tam? – powiedziałam do słuchawki domofonu.
– Kurier – usłyszałam, więc wcisnęłam przycisk otwierający drzwi na korytarz.
Chwilę później ktoś zapukał do drzwi mieszkania, zdziwiłam się, bo panu Karolowi wchodzenie na czwarte piętro zajmowało więcej czasu.
Otworzyłam i... Chyba od razu się zaczerwieniłam. Mężczyzna, który stał na progu, uśmiechnął się do mnie serdecznie.
– Dzień dobry! – rzucił i przez chwilę mi się przyglądał. – Mam na imię Olgierd, przejąłem ten rejon, więc będę przywoził pani dostawy.
– To świetnie! – wypaliłam.
Od trzech lat, czyli od śmierci męża, mężczyźni w ogóle nie robili na mnie wrażenia. Z nim było inaczej. Miał w sobie to coś, uśmiech, spojrzenie błękitnych oczu... Podobał mi się nawet jego trzydniowy zarost...
– Gdzie postawić kartony? – zapytał.
– Przy drzwiach – odparłam, podpisując potwierdzenie otrzymania przesyłki.
Gdy zamknęłam drzwi za przystojnym kurierem, musiałam wziąć głęboki oddech, byłam dziwnie podekscytowana. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i od razu pożałowałam, że nie pomalowałam ust jakąś ożywczą pomadką. Poprawiłam opadającą na czoło grzywkę i uśmiechnęłam się do siebie.
– Oj tam, nie jest z tobą jeszcze tak źle, Maryśka! – pocieszałam się.
Zakręciłam się wokół własnej osi i wyrzuciłam ramiona w górę. „Przecież nie jestem jeszcze stara, mam świetną figurę i... chce mi się żyć”. Nagle dotarło do mnie, że czas żałoby mam już za sobą. Nigdy nie zapomnę o Mirku, przecież był moją wielką, pierwszą miłością, ojcem naszych dzieci, ale... Zrozumiałam, że pora pogodzić się z tym, że on odszedł na zawsze.
Kolejne zamówienie miało się pojawić w poniedziałek. Dzieci poszły do szkoły, a ja nieco staranniej przygotowałam się na wizytę kuriera. Kiedy zadzwonił domofonem, pobiegłam mu otworzyć.
– Witam panią! – powiedział już na schodach. – Ciężkie te pakunki, ale... do pani to lecę jak na skrzydłach – dodał, a ja podpisując potwierdzenie, dokładnie przyjrzałam się jego dłoniom.
„Nie ma obrączki”, ucieszyłam się. Olgierd o sekundę za długo wpatrywał się w moje oczy, a potem lekko zawstydzony spuścił wzrok.
„Matko, chyba też wpadłam mu w oko”, wnioskowałam.
Mijały tygodnie, Olgierd przynosił paczki i ucinaliśmy sobie krótkie pogawędki na korytarzu. Czasem nawet myślałam, żeby zaprosić go na kawę, ale nie byłam pewna, czy to wypada. Może nic nie wyszłoby z tej naszej znajomości, gdyby nie to, że Olgierd wziął sprawy w swoje ręce.
Któregoś popołudnia zadzwonił domofon.
– Kurier – usłyszałam w słuchawce.
Po chwili na górze pojawił się znajomy dostawca. Nie był jednak ubrany w roboczy kombinezon, ale w białą koszulę i dżinsy, a w ręku trzymał wielki bukiet letnich kwiatów.
– Jakaś niespodzianka?! Od kogo ten piękny bukiet? – zapytałam zdziwiona.
Olgierd uśmiechnął się i rzucił:
– Od takiego jednego gościa, który już dłużej nie może udawać, że nie chce pani poznać bliżej... Ode mnie.
Cała promieniałam ze szczęścia.
– To może napije się pan kawy? – zaproponowałam.
– Z największą przyjemnością.
Miło nam się rozmawiało. Powiedziałam Olgierdowi, że mam dzieci i że jestem wdową.
– Wiem, zdążyłem się zorientować – przyznał. – A ja jestem rozwodnikiem. Niestety, nie mam dzieci, ale zawsze uważałem, że byłbym świetnym ojcem.
Od tamtego dnia zaczęliśmy się częściej spotykać. Potem razem zamieszkaliśmy. Okazało się, że doskonale do siebie pasujemy. Dziś jesteśmy już małżeństwem. Dobrze nam razem. Olgierd mnie kocha, wspaniale też zajmuje się Tomkiem i Agatką.