"Byłam szczęśliwą, spełnioną kobietą. Nasze uczucie trwało mimo upływu lat. A nawet stało się mocniejsze, dojrzalsze. Tragedia spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Myślałam, że już nikt nigdy nie wypełni tej pustki, jaką zostawił po sobie mój mąż..." Dorota, 42 lata
Już po chwili szłam w kierunku miejskiego parku. Odetchnęłam świeżym, wilgotnym powietrzem. Był schyłek lata. Warto wykorzystać ostatnie dni względnego ciepła. Jesień zbliżała się nieuchronnie, jednak na razie nie widać było żadnych jej oznak. To dobrze. Szkoda mi było lata. Szłam powoli. Tak bardzo chciałam uwolnić się od smutku, który mnie przepełniał. Od ponad roku zmagałam się z bólem, strachem i samotnością. Nieprzyjemne uczucia paraliżowały mnie, przeszkadzając normalnie funkcjonować.
Tamtego dnia nawet przez myśl mi nie przeszło, że wydarzenia mogą przybrać taki obrót. Michał, mój mąż, szykował się do wyjazdu. Od czasu do czasu organizowali sobie, razem z dwoma starymi kumplami, weekendowy wypad na ryby. Mąż był entuzjastą wędkowania. Na łonie przyrody, nad jeziorem, najlepiej odpoczywał.
– Zabrałem chyba wszystko, co potrzebne – powiedział na pożegnanie. – Mam nadzieję, że znajdziesz sobie zajęcie i nie będzie ci smutno.
– A gdzie tam – odparłam wesoło. Poprawiłam mu kaptur przy kurtce. „Żeby tylko nie zmarzł pod namiotem” pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Pocałował mnie w policzek i wyszedł.
Byliśmy bardzo szczęśliwym, zgodnym małżeństwem. Pobraliśmy się z wielkiej miłości ponad dwadzieścia lat temu. Bez chwili namysłu... Od razu wiedzieliśmy, że nasza miłość jest silna i wyjątkowa. Chociaż rodzice początkowo sprzeciwiali się tak szybkiemu ślubowi, nic nas nie mogło powstrzymać. Nigdy nie żałowałam, że jesteśmy razem. Nasze uczucie trwało mimo upływu lat. A nawet stało się mocniejsze, dojrzalsze. Byłam więc szczęśliwą, spełnioną kobietą. Tragedia spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Michał nigdy nie wrócił z tego feralnego wyjazdu. Utopił się w jeziorze. Wieczorem siedzieli do późna przy ognisku, po czym położyli się zgodnie w namiocie. Mieli wstać bladym świtem i wypłynąć łódką na jezioro. Kiedy koledzy się obudzili, Michała już w namiocie nie było. Uznali, że najwidoczniej wstał wcześniej i sam wyszedł nad wodę. Właśnie zamierzali wypłynąć na środek jeziora, gdy znaleźli go tuż przy brzegu... Wyciągnęli jego ciało. Było zaplątane w wodorostach... Prawdopodobnie dostał ataku serca, przewrócił się na pomoście i wpadł do wody.
Nie chciałam o tym pamiętać. Jednak wciąż wracałam myślami do przeszłości. Nie potrafiłam uwolnić się od wspomnień. Tak mi było żal mojego szczęśliwego życia. Rozmyślania przerwał mi deszcz, który lunął nagle. Jednocześnie zerwał się straszny wiatr. Przeszedł mnie dreszcz. Otworzyłam parasol, lecz silny podmuch wyrwał mi go z ręki i potargał tak, że zostały z niego tylko żałośnie sterczące druty. „Niech to szlag!”, pomyślałam i pośpiesznie schowałam się pod rozłożystą lipą. Gęste gałęzie drzewa dawały jako taką ochronę przed deszczem. Ale gdy deszcz przeszedł w ulewę, drżąc z zimna, zaczęłam zastanawiać się, czy w ciągu kilku najbliższych godzin to oberwanie chmury się skończy. Przestępowałam z nogi na nogę, martwiąc się, w jaki sposób dotrę do domu.
– Czy można pani służyć parasolem? – usłyszałam ciepły głos. Nade mną rozpostarł się duży, czarny parasol. Podniosłam głowę i zobaczyłam oczy o niezwykle ciepłym spojrzeniu. Facet był wysoki, ubrany ze smakiem.
– O, bardzo pan miły – uśmiechnęłam się. – Zaskoczyła mnie ta ulewa, a parasol zrobił mi psikusa.
Na potwierdzenie swoich słów machnęłam w stronę tego, co zostało z mojej parasolki.
– To się zdarza – pokazał w uśmiechu równe, białe zęby. – Nie ma szans, żeby deszcz zaraz przestał padać – dodał po chwili wspólnego marszu.
– Chyba zanosi się na dłuższą ulewę – zgodziłam się. Trzęsłam się z zimna.
– Zapraszam na kawę – powiedział nieznajomy. – Niedaleko jest miła knajpka. Ogrzejemy się. Widzę, że przemarzła pani do szpiku kości. Nie miałam wyboru. W końcu to on miał parasol... Poszliśmy na kawę.
Na początku czułam się trochę nieswojo, ale Stanisław okazał się tak miłym człowiekiem, że po godzinnej pogawędce czułam się tak, jakbyśmy od dawna byli przyjaciółmi. Nie widziałam nic złego w tym, żeby wymienić się numerami telefonów komórkowych. Potem Staszek odprowadził mnie do domu. Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw rzadko. Najwyżej raz, dwa razy w miesiącu. Z czasem nasze spotkania stawały się coraz częstsze. Musiałam przyznać, że bałam się nowego związku. Nie byłam chyba jeszcze gotowa... Pewnego dnia, gdy usiedliśmy w naszej małej, przytulnej kawiarence, postanowiłam przedstawić mu mój punkt widzenia. Ale zanim zebrałam się w sobie, Staszek zaproponował wspólny wyjazd na weekend.
– Jedzie kilku moich przyjaciół – oznajmił z przejęciem. – Bardzo bym chciał, żebyś ich wreszcie poznała, Dorota. Spotykamy się od paru miesięcy, ale nasza znajomość ma wyłącznie charakter... przyjacielski.
Poruszyłam się niespokojnie. „Co tym facetom tak się spieszy?”, pomyślałam zła.
– Zależy mi na tobie – ciągnął dalej. – Chciałbym czegoś więcej...
Długo milczałam, mieszając łyżeczką w filiżance.
– Też mi na tobie zależy – odezwałam się wreszcie. – Ale... chyba mi to wystarczy... na ten moment. Przepraszam. Nie mam ci nic więcej do zaofiarowania... poza przyjaźnią. Stanisław patrzył na mnie z niepokojem.
– Dorota – zaczął. – Daj wreszcie sobie pomóc. Przecież widzę, jak się miotasz...
– Nie można mi pomóc – przerwałam mu łagodnie. – Nic nie można zrobić... Zwlekał dość długo z odpowiedzią. Widziałam, że był wytrącony z równowagi i zdenerwowany.
– Widać myliłem się – powiedział. – Sądziłem, że żywisz do mnie jakieś inne uczucia. Kocham cię, Dorota. Pragnę twojej miłości. Przyjaźń mi nie wystarcza.
– Przykro mi – wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło. – Naprawdę mi przykro, ale nie mogłabym cię oszukiwać, że jest inaczej. Spojrzałam na niego. Na jego twarzy dostrzegłam smutek i rozczarowanie. – W takim razie trudno – rzucił cierpko. – Odrzucasz moje uczucie, więc nic tu po mnie. Może czas uleczy rany... Podniósł się.
– Wszystkiego dobrego... Trzymaj się.
Zostawił mnie samą. Przesiedziałam godzinę nad zimną kawą, po czym znużona wróciłam do domu. Szkoda mi było przyjaźni z takim mężczyzną jak Staszek. Ale zaraz powiedziałam sobie: „Sam wszystko popsuł”. I poczułam się rozgrzeszona. Mijały tygodnie. Dużo pracowałam. Działałam jak automat. Niczym nie umiałam się cieszyć. Stanisław nie zadzwonił ani razu. Było mi trochę przykro, ale czego miałabym się spodziewać? W końcu to ja go odrzuciłam... Z czasem jednak coraz bardziej żałowałam tamtej decyzji. Musiałam przyznać, że zależało mi na Stanisławie. Coraz więcej o nim myślałam. Widziałam w wyobraźni jego uśmiech. Niekiedy zdawało mi się, że słyszę jego głos. W końcu po kilku miesiącach dotarło do mnie, że ja tak naprawdę pragnę być z nim. Kusiło mnie, by do niego zadzwonić, ale byłam przekonana, że jest już za późno. Czas mijał, a ja coraz częściej wyrzucałam sobie swoją bezmyślność... Wszystko przepadło... Na własne życzenie byłam samotna...
Przyszły znowu cieplejsze dni. Śnieg stopniał, zza chmur wyszło słońce. Musiałam wyjść z domu. Gdzieś mnie gnało. Znalazłam się w moim ulubionym parku. Dookoła spacerowali ludzie. Zadowolone kobiety szły uwieszone na ramionach swoich facetów. Nikt nie był sam. Zrobiło mi się strasznie smutno. Nagle, nie wiadomo skąd, nadpłynęły ogromne, czarne chmury. Momentalnie zrobiło się niemal tak ciemno jak w nocy. Ledwo zdążyłam schronić się pod starą lipą. Deszcz zaczął padać wielkimi kroplami. Na alejkach parkowych powstały kałuże. Stałam pod drzewem i mokłam. Gałęzie przepuszczały coraz więcej wielkich, zimnych kropli. Spojrzałam w zasnute szarością niebo. W pewnym momencie dostrzegłam, że ktoś zbliża się w moim kierunku. Poruszał się stanowczym krokiem. W ręku trzymał wielki, czarny parasol...
– Czy mogę służyć parasolem? – usłyszałam dobrze mi znany głos. Podniosłam głowę i zobaczyłam wyraziste oczy o niezwykle ciepłym spojrzeniu.
– O, tak – uśmiechnęłam się promiennie.
– Właśnie na to czekałam...
– Ja również – Staszek odwzajemnił mój uśmiech. – Każdego dnia... Nie sądziłaś chyba, że sobie odpuściłem?