"Rujnowałam się na ciuchy, w które się nie mieściłam. Miałam nadzieję, że to zmobilizuje mnie do odchudzania. Szafa pękała w szwach, a ja nie miałam się w co ubrać. Wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłam w sklepie pewną kobietę..." Kasia, 32 lata
Kupiłabym tę bluzkę, ładna”, pomyślałam, przykładając do ciała kolorowy strzępek materiału. Przeliczyłam pieniądze. „Stać mnie”, uznałam i poszłam do kasy.
– Czy to aby na pewno pani rozmiar? – uśmiechnęła się ekspedientka. Nie obraziłam się, nie jestem głupia. Na pierwszy rzut oka było widać, że ta bluzeczka jest na mnie za mała.
– To na prezent – skłamałam. A właściwie... To wcale nie było kłamstwo. Przecież faktycznie kupiłam ją w prezencie. Samej sobie. Lepszej. „Gdy już schudnę, to będzie taki prezent. Nagroda”, pomyślałam jak zwykle, wychodząc ze sklepu. Gdy już schudnę... Od kilku lat, mniej więcej czterech, niemal co dzień powtarzam te słowa, jak jakieś zaklęcie.
Nigdy nie należałam do chudzielców, ale po ślubie przytyłam jeszcze osiem kilo. Pichciłam mężowi obiadki, eksperymentowałam, wymyślałam smakowite dania... No i odbiło się to na mojej wadze. Zaczęłam nosić za duże, obszerne ciuchy, ukrywające figurę. A raczej jej brak. Kupowałam ubrania w najtańszych sklepach i w lumpeksach. Uważałam, że przy mojej wadze inwestowanie w fatałaszki jest bez sensu. „Przecież i tak niedługo schudnę”, myślałam. I właśnie na ten czas, na czas „po schudnięciu”, zaczęłam kupować za małe ciuszki w droższych butikach. Rujnowałam się na za ciasne spodnie, sukienki, w których nie mogłam oddychać, tak były obcisłe. I ciągle wierzyłam, że kiedy już schudnę, będę mogła bez trudu wcisnąć się w te fatałaszki. Pewnego dnia... W bliżej nieokreślonej przyszłości. Tymczasem nosiłam rozmiar 42, 44, a marzyłam o 38. I to było wszystko, co robiłam.
Wróciłam do domu, schowałam w kąt szafy kolejną za małą bluzkę i zabrałam się za obiad. Obrałam ziemniaki i włoszczyznę i wtedy zorientowałam się, że nie mam śmietany. Zbiegłam do "Żabki", złapałam opakowanie kremówki i stanęłam w kolejce do kasy. Błądziłam wzrokiem po sklepie, gdy nagle moją uwagę przykuła sylwetka kobiety stojącej przede mną. Miała obfite kształty, kto wie, czy nawet nie bardziej niż ja... Była ubrana w obcisłe dżinsy i kusy żakiecik, włosy miała rozpuszczone, a nie związane w kitkę, jak ja. I wyglądała naprawdę świetnie. Wychyliłam się trochę i zerknęłam na jej twarz. Miała świetny, dyskretny makijaż! Przypatrywałam się jej z zazdrością i pewna myśl powoli kiełkowała w mojej głowie. Kiedy wchodziłam do mieszkania, zerknęłam w lustro. „Czy naprawdę muszę być chudsza?”, spytałam samą siebie. „Dobrze mi z moją wagą, chcę tylko lepiej wyglądać”.
Najpierw wyciągnęłam z szafy wszystkie ciuchy, kupione z myślą o przyszłości w rozmiarze 38. Spakowałam je do torby i schowałam do pawlacza. Potem dokończyłam obiad. Gdy Jarek wrócił z pracy, siedziałam naprzeciwko niego jak na szpilkach i czekałam, aż skończy jeść.
– Kotku – zaczęłam wreszcie. – Czy ja jestem gruba? Mąż wzniósł oczy do nieba.
– A co ciebie nagle naszło?
– Oj, chcę wiedzieć.
– Bo ja wiem... – wzruszył ramionami mąż. – Chudzinką to ty nie jesteś. Ale mnie to w ogóle nie przeszkadza – zastrzegł. – Lubię odrobinę tłuszczyku tu i tam...
Hm. Wcale się nie zezłościłam, słowa męża mnie podbudowały. Poza tym... Marylin Monroe też nosiła rozmiar 42 i co? Mężczyźni za nią szaleli. Tylko że do Marylin mi było daleko. Tamta kobieta w sklepie też wyglądała zupełnie inaczej niż ja... Właściwie miałam już pewien pomysł, ale potrzebowałam rady kogoś życzliwego. Zadzwoniłam do siostry i zaprosiłam ją na herbatę. Gdy przyszła, usadziłam ją w fotelu i przeszłam do zasadniczej kwestii.
– Słuchaj, Ada. Czy ja jestem gruba? – wypaliłam prosto z mostu.
Siostra westchnęła. – W sumie to nie tak bardzo. Ale skóra ci wisi – zauważyła bezlitośnie. – No i uczesałabyś się jakoś po ludzku...
– Czyli co? Powinnam się odchudzać? – spytałam, siadając naprzeciwko niej.
– Raczej zadbaj o siebie, wyrzuć te rozciągnięte t-shirty – pokręciła głową. Że też wcześniej na to nie wpadłam. Tyle czasu śniłam o ubraniach w małych rozmiarach... Niepotrzebnie! Mogę mieć te parę kilo więcej, ważne, bym nie była zaniedbaną grubaską w burych dresach!
Kupiłam ujędrniający balsam do ciała i zapisałam się na pilates. Wykupiłam karnet na miesiąc, wyszło taniej niż pojedyncze zajęcia. W czwartek po południu zapakowałam getry, t-shirt, adidasy i ruszyłam na zajęcia. Denerwowałam się, bo jeszcze nie byłam w żadnym fitness klubie. Trochę się też wstydziłam przebierać przy obcych kobietach. Ale jakoś poszło, nikt za bardzo mi się nie przyglądał. Po niektórych dziewczynach widać było, że są zaprawione w ćwiczeniach: miały fajne stroje i lepszą kondycję. Stałam z boku i zerkałam na nie z zazdrością. A potem się zaczęło. Na środek wyszła niewysoka i, co mnie zdziwiło, niezbyt szczupła kobieta. Zaczęła nam pokazywać ćwiczenia, machać rękami, robić skłony i wykopy nogami. Ale się zmachałam, gdy próbowałam dotrzymać jej tempa! Po prostu ociekałam potem. Z tych pierwszych zajęć wyszłam półżywa. Ledwo dowlokłam się do domu, wdrapałam się na kanapę i przeleżałam bez ruchu jakieś dwie godziny, ignorując pytania zaniepokojonego Jarka. Ale nie poddałam się.
W poniedziałek znów poszłam na pilates. I było mi trochę łatwiej. Już nie zipałam resztkami tchu, mogłam nawet rozglądać się po sali. Przyglądałam się innym ćwiczącym, zwłaszcza tym najszczuplejszym, które wyglądały na wysportowane. I zmieniałam zdanie na ich temat. Jedna z dziewczyn, najchudsza, w firmowym dresie i drogich butach, była mniej rozciągnięta niż ja! A kiedy po zajęciach przebierałyśmy się w szatni, z zadowoleniem zauważyłam, że ma... cellulitis! Ha! Ten fakt bardzo poprawił mi humor.
W trzecim tygodniu zajęć prowadząca pochwaliła mnie za świetnie wykonane skłony. Niemal pękłam z dumy. I kupiłam karnet na następny miesiąc.
Niedługo minie pół roku, jak chodzę na ćwiczenia. Nie schudłam nie wiadomo ile, raptem półtora kilo. Ale czuję się o wiele lepiej. Zadbałam o włosy i zaczęłam je rozpuszczać, maluję się bardzo delikatnie, używam za to czerwonej pomadki. Jarek jest zachwycony. Kupiłam dżinsy, w rozmiarze 42, do nich jasną, lnianą koszulę i żółty taliowany żakiet. Tamte ubrania, gromadzone przez ostatnie lata, oddałam siostrzenicy. Zrobiłam to bez żalu, bo przestałam marzyć o rozmiarze 38. Jestem pulchna, i co z tego? Też mogę świetnie wyglądać. Przestałam się chować w byle jakich workowatych ubraniach i czekać na lepsze czasy. Ostatnio zauważyłam nawet, że mężczyźni oglądają się za mną na ulicy. Znowu czuję się kobieco!