"Dieta u specjalisty cudownie odchudziła mi... portfel"
Przekonałam się, że jeśli chodzi o dietę, to cudów nie ma. Niestety.
Fot. 123RF

"Dieta u specjalisty cudownie odchudziła mi... portfel"

"Spojrzałam na wagę i oniemiałam! Cyfry na jej liczniku wskazywały, że muszę się pożegnać z rozmiarem 42. Siostra w tajemnicy zapisała mnie do dietetyka. Nie dość, że za wizytę zapłaciłam prawie trzysta złotych, to lekarz zabronił mi jedzenia wszystkiego! No, może poza warzywami..." Wioletta, 26 lat


No więc stało się. W końcu przekroczyłam ostateczną granicę, jaką założyłam sobie kiedyś dla wagi mojego ciała. Dla pewności zważyłam się trzy razy. Niestety, wredny wyświetlacz na mojej nowej superwadze nawet nie drgnął.

Muszę coś ze sobą zrobić

 

„O rany, jestem otłuszczonym wielorybem!”, pomyślałam, po czym sięgnęłam po kolejnego pączka i z melancholią przyznałam, że muszę się pożegnać z rozmiarem 42... Ale po południu wpadła do mnie Kaśka, moja superszczupła siostra.
– Coś ty ze sobą zrobiła?! – wykrzyknęła na mój widok.
– Wyglądasz... Ile ważysz? – naskoczyła na mnie.
– ...dziesiąt pięć – mruknęłam, odejmując sobie pięć kilo.
– Akurat! Coś trzeba z tobą zrobić – prychnęła.  
W ten oto sposób pewnego dnia po pracy powędrowałam do „Kliniki Zdrowego Odżywiania”. Kaśka umówiła mnie na wizytę do dietetyka. W poczekalni spędziłam godzinę, obserwując inne kobiety. I od razu poczułam się lepiej. Wcale nie byłam najgrubsza! Wręcz przeciwnie, w porównaniu do pani, obok której siedziałam, mogłam się wydawać nawet szczupła. W końcu nadeszła moja kolej. Weszłam do gabinetu, a lekarz gestem zaprosił mnie, bym usiadła naprzeciwko. Zadawał mi mnóstwo pytań, opowiadał o problemach wynikających z nadwagi, a potem wręczył mi kartkę z dietą i zioła.
– Dwieście osiemdziesiąt złotych – usłyszałam i omal się nie przewróciłam. Kaśka nie powiedziała mi, że wizyta jest tak droga! Z bólem serca więc wręczyłam mu prawie trzy setki...

Co ja mam jeść?

 

Wytyczne do diety obejrzałam sobie w tramwaju. Nie spodobały mi się. Liczyłam się z tym, że będę musiała zrezygnować ze słodyczy, ale wyglądało na to, że muszę zrezygnować ze wszystkiego oprócz warzyw! Ale skoro zapłaciłam, nie mogę nie spróbować. Nawet nie było tak źle. Na śniadanie zjadłam jogurt, potem biały serek, bułeczkę (na kartce było napisane „pół bułki”, ale tak jakoś, zanim zdążyłam się zorientować, zjadłam też drugą połowę), dwa pomidory i kilka rzodkiewek.
Obiad natomiast był więcej niż skromny. Mały talerz zupy jarzynowej. Też coś! Kryzys! Nienawidzę kalafiora! Przemogłam się i przełknęłam kilka ugotowanych różyczek. Blee!
– Ta dieta ci nie służy – zmartwił się nie na żarty mój mąż. – Chyba nie – odparłam słabo.
Przed rzuceniem się na normalne jedzenie powstrzymało mnie tylko wspomnienie trzech setek, które bezpowrotnie opuściły mój portfel.
Ale potem już było całkiem nieźle. Może dlatego, że miałam dzień mięsny. Na obiad ćwiartka kurczaka z rożna! Na wszelki wypadek kupiłam połowę. Pomyślałam, że podzielę się z mężem, ale niestety, nie zdążyłam.
Zioła wychodzą mi już uszami. Przezornie trzymam się z daleka od wagi. Obiecałam sobie, że zważę się dopiero po dwóch tygodniach. Zostało mi trzy dni! Zrezygnowałam też z kalafiora i kupiłam sobie mrożone warzywa. Są boskie, zwłaszcza jeśli od rana zjadło się tylko jogurt.
Siostra zaczęła mnie też wyciągać na aerobik, w ramach, jak to ujęła, zadośćuczynienia za poniesione straty. Z początku się nawet ucieszyłam, ale kiedy po dziesięciu minutach ćwiczeń pot zaczął zalewać mi oczy, okazało się, że nie posiadam czegoś takiego jak kondycja. Boli mnie wszystko. Nogi, brzuch, ręce... Nawet plecy! Dobra strona ćwiczeń jest taka, że nie czuję głodu. 

Pierwszy sukces


Po dwóch tygodniach ćwiczeń i trochę oszukiwanej diety schudłam trzy kilo! Oby tak dalej. Dieta po moich drobnych modyfikacjach okazała się nawet do przyjęcia. Bo skoro wolno mi zjeść na kolację pieczone jabłko, to czemu nie kawałek szarlotki? Oczywiście bez jakichkolwiek dodatków! Idzie mi naprawdę świetnie! Ziemniaki gotowane zamieniłam na sałatkę ziemniaczaną, a jajko na pastę jajeczną (odrobina majonezu jeszcze nikomu nie zaszkodziła)!
Na kolejnym areobiku siostra popatrzyła na mnie uważnie, po czym nieoczekiwanie stwierdziła:
– Schudłaś!
– Widać? – ucieszyłam się. Ważyłam już cztery kilo mniej niż na początku!
– Tak, w udach i pasie. Poza tym cały czas biję się z myślami, czy wybrać się znowu do tego dietetyka. Z jednej strony szkoda mi pieniędzy, a z drugiej kuracja przynosi rezultaty.

Przy tiramisu nie wytrzymałam

 

Po około trzech tygodniach diety poszłam na babską imprezę. Gospodyni przygotowała najróżniejsze frykasy. Mniej więcej do połowy imprezy trzymałam się dzielnie. Wyjadałam oliwki, korniszony i grzybki marynowane, wmawiając sobie, że ostatecznie to przecież też warzywa. Przetrwałam grzanki zapiekane z żółtym serem, ze wstrętem odrzuciłam propozycję spróbowania spaghetti i sałatki meksykańskiej, złamałam się dopiero na widok tiramisu. Moja przyjaciółka robi najlepsze tiramisu na świecie! Nie mogłam się powstrzymać! Moja ręka zadziałała niezależnie od mózgu. Miałam wrażenie, że sama gospodyni podstawiła talerzyk, wzięła łyżeczkę i podniosła pierwszy kęs do ust. Poczułam się jak w niebie.

Cudów nie ma...

 

Pod koniec pierwszego miesiąca diety poszłam na badania okresowe u mojej zaprzyjaźnionej lekarki.
– Nareszcie wzięłaś się za siebie – powiedziała Alina zadowolona. Natychmiast pochwaliłam się zrzuconymi kilogramami, opowiedziałam o wizycie w klinice, o ziołach i diecie. Postanowiłam, że jednak pójdę do tego lekarza. Mimo obżarstwa na imprezie schudłam już cztery kilogramy! Kiedy poszłam do Aliny po wyniki, usłyszałam coś, co otworzyło mi oczy na moją dietę-cud.
– Wiesz, rozmawiałam ze swoją znajomą. Jej siostra też chodziła do tego dietetyka –  zaczęła Alina
– I co? – spytałam przejęta.
– Schudła – Alina wzruszyła ramionami – ale to trwało ponad sześć miesięcy, a później jeszcze przez trzy miesiące miała dietę stabilizującą.
– Czyli razem dziewięć miesięcy – liczyłam głośno – razy dwieście osiemdziesiąt złotych. – Ze dwa i pół tysiąca! – Alina pokiwała głową. – Moim zdaniem to nie jest tyle warte. – I wiesz – dodała. – Myślę, że zadziałał efekt psychologiczny.
– Czyli schudłam, ponieważ zapłaciłam?
– Właśnie tak – pokiwała głową.– Przeanalizowałam twoją dietę. Nic nowego: żadnych słodyczy, przekąsek, makaronów, żółtego sera, mało mięsa i chleba. A na dodatek zaczęłaś się ruszać. Każdy by schudł – zakończyła.
– No a te zioła? – spytałam.
– Na pewno w jakiś sposób pomagają, ale myślę, że teraz dasz już sobie radę sama.
Przemyślałam dogłębnie sprawę i uznałam, że Alina ma jednak rację. Bo tu przecież nie chodzi o cudowne ziółka czy najnowszą dietę z Ameryki. Poza tym przekonałam się, że cudów nie ma. Niestety. Nie da się jeść bezkarnie torcików bezowych i tiramisu. Jeśli chce się schudnąć, trzeba jeść warzywka. Proste jak drut. Mimo że lekcja zdrowego rozsądku była kosztowna, muszę przyznać, że się opłaciła.  

 

 

Czytaj więcej