"Myślałam, że pozostał nam tylko rozwód, ale wszystko zmienił jeden poranek..."
Fot. 123RF

"Myślałam, że pozostał nam tylko rozwód, ale wszystko zmienił jeden poranek..."

"Już dawno oddaliliśmy się z mężem od siebie. Wielokrotnie przychodziło mi do głowy, że rozwód byłby dla nas dobrym rozwiązaniem. Mąż też często o tym myślał. Nie było zdrad, nie było kłótni, ale ciężko jest żyć obok siebie, w emocjonalnej pustce... " Katarzyna, 52 lata

Słowo "rozwód" wypowiedzieliśmy wreszcie w pewne zimowe popołudnie, gdy na dworze po raz pierwszy zaczął sypać śnieg... Skończyłam właśnie robić sos do spaghetti, na kuchence bulgotała woda w garnku z makaronem, a ja stałam przy oknie. „Jak pięknie zrobiło się na świecie”, myślałam z radością dziecka. Po chwili do kuchni wszedł mąż. Wziął widelec, owinął wokół niego długą nitkę makaronu i spróbował. Dostrzegłam na jego twarzy grymas niezadowolenia. Wyjął z szafki inny garnek, nalał do niego wody i postawił na gorącej płycie. Wiedziałam, o co mu chodzi, ale przepełniona nastrojem zimowej magii uśmiechnęłam się do niego:
– Kiedyś nie przeszkadzał ci makaron gotowany o minutę za długo.
– Teraz lubię al dente – wzruszył ramionami. Takie rozmowy, o ile można nazwać to rozmową, były obecnie naszą codziennością. Nie kłóciliśmy się, lecz przerzucali krótkimi uwagami, zirytowani, że jedno lub drugie zrobiło coś nie tak. Z powodu przegotowanego makaronu, włożenia czegoś nie tak do pralki, butów zostawionych nie tam, gdzie stać powinny. Najlepszy dowód, że nasza miłość dawno wygasła.
– Trudno dalej tak żyć – wzruszyłam ramionami, powtarzając gest męża.
– To rozwód? – zaproponował. Choć niby zabrzmiało to jak pytanie, miało moc twierdzenia. Dobrze już przemyślanego.
– Rozwód – skinęłam głową.

Byliśmy pewni swojej decyzji

Gdy powiedzieliśmy o tej decyzji naszemu trzydziestoletniemu synowi – na Skypie, bo mieszka za granicą – zapytał tylko, czy jesteśmy pewni.
– Tak – potwierdziliśmy jednocześnie. Olek rozłożył ręce, a potem dodał, że gdybyśmy postanowili sprzedać chałupę na wsi, to ma kupca.
– Ojciec jednego z kolegów zauroczył się tym miejscem i gotów jest dać każdą cenę. A stać go – wyjaśnił.
– Świetnie się składa – orzekliśmy zgodnie, bo taki właśnie był nasz zamiar.
Gdy padło słowo rozwód, oboje poczuliśmy coś, co można ująć: kamień z serca. Nic dziwnego, bo ciężko żyć obok siebie, w emocjonalnej pustce. Bez żalu czy nienawiści co prawda, ale też bez radości bycia z drugim człowiekiem.
– To dawaj nam tego ojca – powiedział mąż.
– A nie żal wam jej trochę? – zapytał niespodziewanie syn.
Żadne z nas się nie odezwało. Ja poczułam ukłucie w sercu.
Z chałupą, jak nazwał ją syn, wiązało się wiele wspomnień, dobrych wspomnień, ale była nam już po nic. Olek do niedawna robił w niej zjazdy koleżeńskie, ale teraz ułożył sobie życie daleko stąd. My przestaliśmy w niej bywać.
– Pojedziemy przekonać się, w jakim jest stanie i wtedy podamy cenę – zdecydowaliśmy.

Chałupa była naszym prezentem ślubnym

Chałupę, czyli parterowy, drewniany dom z dużym podwórkiem i dwoma hektarami lasu, dostaliśmy w prezencie ślubnym od „dziadka”. W rzeczywistości był obcym człowiekiem, którego poznaliśmy przez przypadek. Jako para zakochanych dwudziestolatków włóczyliśmy się z namiotem po Polsce, rozbijając go tam, gdzie dojechaliśmy autostopem lub nogi nas doniosły. I tak pewnego dnia, dochodząc do skraju wsi nad brzegiem jeziora, usłyszeliśmy niezbyt cenzuralne, ale pełne bólu jęki. Wydawał je starszy człowiek, który leżał obok przewróconej drabiny pod pełną owoców śliwą. Użyliśmy płachty namiotu, by przenieść go do domu.
– Potłukłeś się, Stachu, porządnie, ale kości masz całe – orzekł ściągnięty przez nas ze wsi weterynarz, bo lekarza w niej wtedy nie było.
Zaproponowaliśmy, że zaopiekujemy się nim przez dwa, trzy dni. Nasz gospodarz okazał się urodzonym gawędziarzem. Opowiedział nam o zdarzeniach, w wyniku których został na świecie sam jeden. Spędziliśmy z nim cały miesiąc.
– Przyjeżdżajcie, gdy zechcecie – pożegnał nas, gdy wyjeżdżaliśmy.

Związaliśmy się z tym miejscem

Przyjechaliśmy zimą, ciekawi, jak nasz „dziadek” sobie radzi, a potem na wiosnę. Podczas następnego lata, a właściwie już u progu jesieni, w ciepły wrześniowy wieczór, zdarzyło się coś, co związało nas na dobre z tym miejscem. Nasz „dziadek” trochę już wtedy niedomagał, ale odmawiał wizyty u lekarza.
– Dajcie mi spokój. Nic mi nie jest, częściej tylko odpoczywać muszę – mówił. Tego wrześniowego wieczoru przysnął zaraz po kolacji, a my wymknęliśmy się ze śpiworem na zewnątrz. Gdy leżeliśmy w nim, przysypiając po miłosnych uniesieniach, ciszę rozdarł krzyk znad jeziora, rozpaczliwe wołanie o pomoc. Pobiegliśmy tak, jak staliśmy. Zobaczyliśmy tkwiącego w wodzie po pas mężczyznę, który wołał, wskazując przed siebie:
– Tam! Moje dzieci! Oboje rzuciliśmy się do wody. Przyholowaliśmy na brzeg dwóch kilkuletnich chłopców i udzieliliśmy im pierwszej pomocy. Ich ojciec stał kilka metrów od nas jak skamieniały. Gdy się ocknęli, zaczął płakać, a potem, wciąż w szoku, przypadł do nas i zaczął całować nas po rękach. Sam nie umiał pływać. Jak się okazało, tym ojcem był sołtys, najbardziej poważany gospodarz we wsi. Wieczorem, mimo protestów żony, że jest już późno, zabrał synów nad jezioro i pozwolił się im wykąpać. Młodszego chwycił skurcz, starszy o dwa lata brat chciał mu pomóc, ale tonący chłopiec chwycił go za szyję i wciągnął pod wodę.
– Jesteście nasi, na zawsze – powiedział sołtys, a my wkrótce zaczęliśmy doświadczać, że te słowa miały moc przysięgi.

 Staliśmy się właścicielami chałupy z przyległościami

Od następnego dnia na progu domu naszego „dziadka” zaczęły pojawiać się różne dary – jaja, ser, mleko, ciepły jeszcze chleb, a po świniobiciu również kiełbasy i kiszki. Do tej pory kupowaliśmy co nieco we wsi, teraz mieliśmy wszystko na wyciągnięcie ręki. „Dziadek” kręcił z podziwem głową:
– Naprawdę uznali was za swoich. Niech więc tak będzie – mruczał, a nam wtedy do głowy nie przyszło, co mogą oznaczać jego słowa. Niedługo po powrocie ze wsi okazało się, że jestem w ciąży. Wyliczyłam, że nasze dziecko zostało poczęte tamtego wrześniowego wieczoru, tuż przed akcją ratunkową. Zdecydowaliśmy o ślubie w urzędzie. Na początku grudnia, już formalnie jako małżeństwo, pojechaliśmy odwiedzić „dziadka” i przekazać mu dobre nowiny.
– Dawajcie mi tu sołtysa – zadysponował „dziadek”, gdy przekazaliśmy mu wieści o ślubie i dziecku. I tak, dwa dni później, pojechaliśmy z sołtysem i „dziadkiem” do notariusza. Tego samego dnia byliśmy właścicielami chałupy z przyległościami. Ile wyniosły opłaty, dowiedzieliśmy się dopiero z papierów, bo nie my je zapłaciliśmy.
– Nigdy więcej nic takiego nie mówcie! – huknął na nas sołtys, gdy zadeklarowaliśmy, że spłacimy te koszty w ratach.
– To ja i moi synowie jesteśmy waszymi dłużnikami – dodał ciszej. Przez chwilę staliśmy zakłopotani, aż on roześmiał się i stwierdził: – A teraz czas pomyśleć o prawdziwym ślubie i weselu.

Cała wieś bawiła się na naszym weselu

Uroczystość w miejscowym kościele i wesele w remizie strażackiej odbyły się w święta Bożego Narodzenia. Z naszych bliskich było tylko kilka osób, a poza tym – cała wieś. Wszyscy zgodnie twierdzili, że była to najlepsza uroczystość od czasu, gdy sołtys się żenił.
„Dziadek” umarł na początku lutego, we własnym łóżku. Zasnął wieczorem, a gdy rano siostra sołtysa przyszła napalić mu w piecu, spał już snem wiecznym. Wiadomość o jego śmierci otrzymaliśmy telegramem, nie mieliśmy wtedy telefonu, a komórki nawet nie istniały. Na pogrzeb pojechał tylko mąż, ja leżałam w szpitalu z powodu ciążowych komplikacji. Olek urodził się pod koniec maja. Gdy w sierpniu przyjechaliśmy z nim po raz pierwszy do naszej chałupy, była do niej dobudowana łazienka.
– Ani słowa! – uciął sołtys, gdy zaczęliśmy dziękować. – Na razie tyle, za rok więcej zrobimy. Mąż, gdy tylko mógł, pomagał w remoncie naszego domu. Spędzaliśmy w nim wszystkie wakacje i ferie, a często i święta. Nasz syn miał we wsi najlepszych kolegów i zawsze niecierpliwie czekał na przyjazd tutaj. Podobnie jak my.

Wspomnienia obudziły dawne uczucia

Teraz, w zamyśleniu, oglądaliśmy stare, tak dobrze znane nam kąty, a każdy przywoływał jakieś wspomnienia. W większości dobre, bardzo dobre. A gdy wieczorem usiedliśmy przy stole z kubkami herbaty, mąż zapytał znienacka:
– A może, tak na pożegnanie...W lot zrozumiałam, co zaproponował, bo chwilę wcześniej pomyślałam o tym samym.
Kochaliśmy się niemal tak namiętnie, jak kiedyś. Dawno nie okazaliśmy sobie tyle czułości.
Rano, na progu domu stał kosz z jajami, masłem, serem, pętem wiejskiej kiełbasy. Jak niegdyś. Aż byliśmy zdziwieni, że jeszcze ktoś to wszystko własnoręcznie robi. Dawno nic aż tak nam nie smakowało. A gdy kończyliśmy śniadanie, zadzwoniła komórka męża.
– Tak, zastanawiamy się nad sprzedażą tego domu, ale... nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji – powiedział i spojrzał na mnie, a ja skinęłam głową. – Proszę dać nam jeszcze tydzień – dokończył.
Postanowiliśmy nie sprzedawać chałupy. Nie wystąpiliśmy o rozwód. Siedzimy tu od ponad miesiąca – praca zdalna nam to umożliwia – i jest nam ze sobą dobrze. Nie wykluczamy, że przeprowadzimy się tu na stałe. 

Czytaj więcej