"Pewnego dnia rano do moich drzwi zapukała nastolatka. Miała może dwanaście lat. Nie trafiało do niej, że to pomyłka. Wparowała do środka i nie zamierzała wyjść. Przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić na policję, ale zaraz odrzuciłem ten pomysł. Mała dziewczynka i facet w gaciach, to nie wyglądałoby dobrze..." Szymon, 37 lat
W głowie mi szumiało, uchyliłem z wysiłkiem jedno oko. Za oknem jasno, czyli już dzień, aha. Poprzedniego dnia przyleciałem z Bangkoku, gdzie organizowałem wyprawę dla zaprzyjaźnionego klienta, na koniec trochę zabalowaliśmy, no i ten jet lag… Już miałem przewrócić się na drugi bok, kiedy wydało się, czemu w ogóle się obudziłem. Dzwonek do drzwi.
Bardzo dziwne zjawisko. Z ludźmi zwykle umawiałem się na mieście, a jak ktoś do mnie przychodził, na przykład kurier, to zatrzymywał się na domofonie. Zdążyłem już zapomnieć, że mam coś takiego jak dzwonek do drzwi. W dodatku tak uporczywy.
– Już idę! – zawołałem w stronę tego jakiegoś uparciucha za drzwiami. – Chwila!
Potykając się o porozrzucane ciuchy i torbę z rzeczami, dobrnąłem do drzwi.
– Tak?
Na klatce stało jakieś dziecko, dziewczynka, taka większa.
– Pomyłka. – Ziewnąłem. – Piętro wyżej.
Nade mną mieszkają jakieś dzieciaki, pewnie to ich koleżanka. Chciałem zamknąć, ale dziewuszyna miała refleks: szybko wsadziła w drzwi stopę obutą w różowy trampek.
– Ożeż! – wkurzyłem się. – Czego?
– Żadna pomyłka – oświadczyła posiadaczka cienkiego głosiku. – Ja do pana… Tato…
Oprzytomniałem w sekundę. Choć z drugiej strony wydawało mi się, że ciągle śpię.
– Wykluczone – odparłem, wypychając różowy trampek. – Nie mam dzieci. Cześć.
Zamknąłem drzwi i zawróciłem do łóżka, lecz alarm rozdzwonił się ponownie. Cholerna smarkula nie zdejmowała palca z dzwonka. Już serio wkurzony szarpnąłem klamkę.
– Słuchaj, nie wiem, o co ci chodzi, ale źle trafiłaś. Masz tu… – Pomacałem się, ale skonstatowałem, że jestem w samych bokserkach. – Chwila… – Sięgnąłem do kurtki po portfel. – Masz tu dwie dychy i spa…
Gdy się odwróciłem, dzieciak stał już w przedpokoju. Jasne włosy, plecaczek na chudych ramionach i wojowniczo wysunięta broda. Ile mogła mieć lat? Nie mam pojęcia, nie znam się na dzieciach.
– Ile masz lat? – nie wiem po co zapytałem.
– Dwanaście.
Chryste… Przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić na policję, ale zaraz odrzuciłem ten pomysł. Mała dziewczynka i facet w gaciach, to nie wyglądałoby dobrze.
– Sorry – bąknąłem. – Ubiorę się.
Wciągnąłem na siebie jakieś przypadkowe spodnie i koszulkę. Prowadzę aktywne życie, różne miewałem przygody i różne poranki, ale ten się rozwijał nadzwyczaj nietypowo.
– Okej – rzuciłem ze spokojem. – Teraz powiesz mi, o co ci chodzi, a potem sobie pójdziesz. Ja w tym czasie zrobię sobie kawy. Możesz też sobie pójść od razu, bez wyjaśnień – dodałem zachęcająco.
Mała bez słowa ruszyła za mną do kuchni. Zdjęła plecak, rzuciła go na podłogę i usiadła na stołku.
– Fajnie tu masz. – Rozejrzała się po ścianach.
Obcy bachor oglądał trofea z moich podróży, poczułem się surrealistycznie!
– Wyjaśnij, czego chcesz, i spadaj – przypomniałem, lejąc wodę do ekspresu.
Smarkula wyciągnęła z kieszeni jakieś pomięte zdjęcie i położyła na stole.
– Jesteś… jest pan moim ojcem. Przyjechałam cię poznać i z tobą zamieszkać, bo z matką nie da się wytrzymać – oświadczyła zwięźle.
No bomba…
– Masz jakieś dowody na to, że jestem twoim ojcem? Skąd ci to przyszło do głowy?
– Mama mi powiedziała. I że faceci to świnie.
Dziecko podsunęło palcem fotografię.
Na tle gór, w grupie ludzi na pierwszym planie młody ja, z długimi piórami, obejmowałem roześmianą blondynkę. Moja ręka na jej tyłku mówiła sama za siebie.
– Co to? – zapytałem głupio.
– Praktyki geologiczne w Karkonoszach, dwa tysiące jedenasty rok.
Z wrażenia aż przysiadłem. Kurka. No, były takie praktyki na studiach, ostro wtedy balowaliśmy… Niejasno przypominałem sobie też i tę blondynkę, ale bez szczegółów. Gdybym miał pamiętać wszystkie laski, które przeleciałem…
Patrzyłem ogłupiały to na zdjęcie, to na siedzącą naprzeciwko osóbkę.
– Ale wiesz… – zacząłem ostrożnie – to trochę mało…
– Możemy zrobić badania DNA.
Jak tak patrzyła z zaciętą miną, wydawała mi się jakby do kogoś podobna. „E, zwidy”, zganiłem sam siebie. Jestem niewyspany. Wszystkie dzieci wyglądają tak samo.
– Jak ty masz na imię właściwie?
– Matylda.
– No więc, Matyldo, daj mi chwilę. Muszę się odlać. I zebrać myśli…
Umknąłem do łazienki. Kiedy myłem ręce, lustro odbiło moją twarz z zaciętą miną. O, nie! Aż się zachłysnąłem na widok podobieństwa. Oparłem się czołem o zimną taflę. Co tu robić? Co za idiotyczna sytuacja! „Weź się w garść!”, powiedziałem sobie. Niezależnie od wszystkiego smarkula musi wrócić tam, skąd przybyła.
Smarkulę zastałem tymczasem jedzącą kanapkę. Taką zwykłą szkolną kanapkę wyciągniętą z plecaka. Tknęło mnie.
– Zaraz, jaki dziś dzień?
– Wtorek.
– Czy ty nie powinnaś być w szkole? Mama wie, że tu jesteś?
Dziecko popatrzyło na mnie z politowaniem.
– Nie, uciekłam. Mówiłam przecież. Ciągle się na mnie drze. Mam dość. Mogę wody? Sucha ta kanapka z wczoraj…
Mechanicznie napełniłem szklankę.
– Jak to z wczoraj? To kiedy zwiałaś?
– No wczoraj, jak matka poszła na dyżur. Z Jeleniej Góry do Warszawy to się trochę jedzie.
Gryzła kanapkę jakby nigdy nic. Rany, co to za dziecko?!
– Posłuchaj, e… Matyldo… Niezależnie od tego, czy jestem, czy nie jestem twoim ojcem, musisz wrócić do domu. Twoja mama pewnie szaleje ze strachu, że coś ci się stało. Masz jej telefon? Trzeba do niej zadzwonić i to zaraz.
– Dobrze, tato.
Aż się wzdrygnąłem na to słowo.
Panienka wyciągnęła sfatygowaną komórkę i wybrała numer.
– Mama? Tylko się nie wściekaj… Jestem u taty w Warszawie…
Przejąłem słuchawkę.
– Dzień dobry, mówi Szymon… Tak… Zjawiła się u mnie niespodziewanie… Twierdzi, że jestem… Tak? Skąd mogłem… – cykałem urywanymi zdaniami, dopasowując się do jazgotu po drugiej stronie. – Okej, dopilnuję. To znaczy odwiozę. Tak, na pewno. To mój numer telefonu: sześć zero dwa…
Skończyłem rozmowę i spojrzałem ciężko na małą. Zaczynałem rozumieć, czemu zwiała.
– No dobra, młoda – westchnąłem. – Odwiozę cię do Jeleniej Góry, ale najpierw muszę trochę podzwonić. Można powiedzieć, zrobiłaś mi dzień.
Matylda zmarkotniała.
– Ale będę mogła jeszcze do ciebie przyjechać? Proszę…
Coś mi piknęło w sercu. Wyciągnąłem rękę i niezdarnie poklepałem ją po głowie.
– Jak się wszystko wyjaśni… W sumie to… Jasne, że tak.
Dziecko zerwało się ze stołka i objęło mnie w pasie. Kurczę, aż się wzruszyłem. Mam trzydzieści siedem lat. Właściwie, czemu nie miałbym mieć córki?