"Pewnego wieczoru napaliłam w kominku. Siedziałam sobie pod kocem i patrzyłam na wesołe ogniki. Nagle ktoś zadzwonił do bramki. Otworzyłam. Po chwili przy drzwiach pojawił się Marek..." Lucyna, 70 lat
Mamo, chyba będziesz miała nowych sąsiadów – powiedziała Irena, spoglądając przez kuchenne okno.
Na sąsiednim podwórku kręcili się jacyś ludzie. Wszystko oglądali, rozmawiali z właścicielką.
– Tak, Danusia sprzedaje dom – rzuciłam nieco posępnie, bo pomysł mojej ulubionej sąsiadki zupełnie mi się nie podobał.
– No widzisz… – westchnęła córka. – Zamieszka z córką czy kupi sobie jakieś wygodne mieszkanko z windą?
– Chce kupić mieszkanie tu, niedaleko, żeby mieć blisko do naszego kościoła… Ale, Irenko, rozmawiałyśmy już o tym. U mnie jest inaczej, ja nie chcę się stąd wyprowadzać. Ten dom to dorobek życia twojego taty i mój. Nie wyobrażam sobie, żebym miała go opuścić... Kocham to miejsce. Jak umrę, to róbcie sobie z tym domem, co wam się podoba, ale ja jak na razie nie przyłożę ręki do jego sprzedaży.
– Wiem. Tylko widzisz, mamuś, wszyscy jesteśmy coraz starsi i w dodatku nie mieszkamy z Jankiem i dzieciakami w Koszalinie, żeby ci pomagać. A gdybyś sprzedała dom, mogłabyś zamieszkać u nas, wiesz, że przygotowaliśmy dla ciebie pokój. Też mamy duży ogród… Albo kupiłabyś sobie mieszkanko, jak Danusia, a za resztę pieniędzy jeździła po świecie i wygrzewała kości – roześmiała się córka.
– Stare kości, chciałaś powiedzieć – też parsknęłam śmiechem. – Szkopuł w tym, że doskonale sobie radzę, jestem w świetnej formie. Gotuję, sprzątam, robię zakupy i obrabiam ogródek. Po co miałabym się wam zwalać na głowę albo przenosić do jakiejś klitki w bloku!?
– Bo jesteś moją mamą i babcią Krzysia i Oli.
– Oni są już tacy duzi… – westchnęłam. – No widzisz, przynajmniej wnuki będą miały coś po babci. Kiedyś sprzedadzą dom i kupią sobie w to miejsce dwa mieszkanka – rzuciłam. – Poza tym, koniec tematu, na razie zostaję tutaj.
– Dobrze, mamo, jak sobie życzysz.
Po wyjeździe Irenki myślałam jednak o jej propozycji. Wiedziałam, że córka ma trochę racji, bo nie wiadomo, jak długo jeszcze będę w takiej dobrej kondycji, ale z drugiej strony, za nic w świecie nie chciałam wyprowadzać się z mojego królestwa!
Do tego wszystkiego do domu po Danusi wprowadzili się wkrótce bardzo mili ludzie. Małżeństwo z dwójką dzieci i… dziadek!
Jaki to był obrotny chłop! Porobił z synem wszystkie remonty, skopał ogródek na jesień i pięknie o niego dbał. Często sobie gawędziliśmy. No co tu dużo gadać, wpadliśmy sobie w oko.
A było to tak…
Zaczynała się jesień, moja jabłonka obrodziła, dając pyszne, słodkie jabłka. Część z nich ususzyłam na wigilijny kompot, część włożyłam do słoików, żeby mieć na zimę do ciasta, no i piekłam też szarlotki, bo raz za razem miałam gości.
Na sobotę zapowiedziała się Wanda, moja kuzynka.
– Wiesz, Lusiu, w tym roku przyjadę na groby dziadków i ciotki Celinki wcześniej, na początku października. Pierwszego listopada chcę być na miejscu, na grobach rodziców i mojego Stefana.
– Rozumiem, Wandziu. Przyjedź, kiedy ci pasuje. Czekam na ciebie. To co, spotkamy się od razu na cmentarzu, a potem przyjedziesz do mnie na obiad?
– Dobrze, Lucynko.
No i przed wizytą kuzynki miałam robotę. Posprzątałam dom, pojechałam na targ po doniczki z wrzosami, które ustawiłam przed domem, żeby było jeszcze piękniej… Dzień był cudowny, jesiennie słoneczny. Nazbierałam jabłek i zabrałam się za szarlotkę. Ciasto było już w piekarniku, kiedy postanowiłam przetrzeć jeszcze okno w kuchni. No i dzięki temu zobaczyłam nowego sąsiada.
Szedł z zakupów. Nagle przystanął i zaczął coś obwąchiwać. Mógł mnie nie widzieć, bo byłam zasłonięta przez krzaki hibiskusów.
– Dzień dobry! – zawołałam do niego.
Zaczął się rozglądać.
– Tutaj, w oknie!
– Ach, teraz panią widzę, ale się pani zamaskowała tymi krzakami, dzień dobry! Matko, to znaczy, że to od pani przez otwarte okno dobiega ten niesamowity zapach, jak na mój nos, szarlotki!
– A żeby pan wiedział – zaśmiałam się.
– Pachnie jak u mojej mamy! Mama, niestety, nie żyje już dwadzieścia lat… Ależ mi pani zafundowała powrót do przeszłości!
Nagle mnie podkusiło, żeby go na to ciasto zaprosić.
– Może pan wstąpi, spróbuje? Może smakuje tak samo…
– Naprawdę, mógłbym?!
– Zapraszam, w końcu jesteśmy sąsiadami, czas się poznać.
I tym sposobem Marek znalazł się w moim domu. Z bliska spodobał mi się jeszcze bardziej. Kawał chłopa, siwy, ale taki ogorzały, szczupły, gibki i niebieskooki. Mój typ.
Przedstawił się, ucałował dłoń i żeby nie było, że przyszedł z gołą ręką, podarował mi zakupioną dopiero co bombonierkę.
Zrobiłam kawę, wyłożyłam czekoladki na talerzyk i akurat zabrzęczał piekarnik. Ciasto było gotowe, sprawdziłam jeszcze patyczkiem.
– Lubi pan szarlotkę na ciepło z lodami? – zapytałam.
– Powiem szczerze, że nigdy takiej nie jadłem, ale chętnie spróbuję.
Ciasto wyszło doskonałe, pachnące, puszyste i z chrupiącą kruszonką.
– Jabłka, cynamon i lody śmietankowe. Idealne połączenie! – zachwalał. – A samo ciasto takie, jakie piekła moja świętej pamięci mamusia! Pycha!
Rozmawialiśmy chyba z półtorej godziny. Marek opowiadał mi o sobie. Był wdowcem, sprzedał mieszkanie, żeby pomóc dzieciom w kupnie domu. Zamieszkał z nimi. Miał osobny pokój z małym aneksem kuchennym i łazienką.
– Powiem pani, że w moim przypadku wszystko wyszło świetnie! Moja synowa jest przecudną kobietą, a syn pracowity chłopak. Nie kłócimy się, pomagamy sobie, odbieram wnuki ze szkoły, dbam o ogródek, bo to moja pasja, i żyjemy w zgodzie. Bez żony było mi ciężko – przyznał szczerze. – Ja się nie nadaję do samotności, jestem zwierzęciem stadnym – żartował.
– Mnie też dzieci proponują takie rozwiązanie, ale ja mam do tego inne podejście – powiedziałam. – Trudno mi tak na stare lata wszystko zmienić. Może za jakiś czas…
– Rozumiem, każdy z nas jest inny i spotykają nas inne okoliczności – dodał, potem podziękował za szarlotkę i kawę, i poszedł do siebie.
Ale od tamtego czasu ciągle szukaliśmy sposobności, by ze sobą porozmawiać. Najczęściej o sprawach ogrodowych. Dałam mu szczepki mahonii i młode kłącza malin, żeby zasadził wnukom, to będą się objadały owocami w przyszłe wakacje. Wybraliśmy się też razem na rowery. Pokazałam mu fajną trasę. Nie znał jej, bo wcześniej mieszkał w zupełnie innej części miasta.
Jego wnuki i dzieci bardzo mnie polubiły. Czasem młodsza wnusia, Amelka, z rozpędu nazywała mnie babcią. Bardzo to było miłe.
A potem przyszła jesień, ale ta bardziej słotna, zimna i wietrzna. Pewnego wieczoru napaliłam w kominku. Siedziałam sobie pod kocem i patrzyłam na wesołe ogniki. Nagle ktoś zadzwonił do bramki. Otworzyłam. Po chwili przy drzwiach pojawił się Marek z wielkim garem.
– Ugotowałem leczo, pyszne mi wyszło! Patrzyłem przez okno, że się krzątasz po domu, to zabrałem gar, butelkę wina i przyszedłem do ciebie. Dobrze zrobiłem? – zapytał ze śmiechem.
– Oj, bardzo!
Zjedliśmy leczo, wypiliśmy winko i usiedliśmy na kanapie przy kominku. Dobrze, że wcześniej zasunęłam zasłony, bo doszło do rzeczy, których zupełnie się nie spodziewałam.
Nasza znajomość nabierała tempa. Chyba nawet trochę się zakochałam. Lubiłam te jesienne i zimowe wieczory, dni i poranki z Markiem. Jak miałabym z tego zrezygnować, sprzedając dom i przeprowadzając się do dzieci?
Czas pokaże, co jeszcze mnie spotka, na razie cieszę się jesienią… Muszę przyznać, że całkiem gorącą jesienią życia!