"O dziecko staraliśmy się z mężem kilka lat. Straciliśmy majątek na wszelkie dostępne kuracje, zjeździliśmy pół Polski w poszukiwaniu najlepszych specjalistów. Trzy razy poroniłam, psychicznie byłam wrakiem samej siebie i w końcu Jurek zdecydował, że ma tego dość..." Urszula 38 lat
Mój mąż pierwszy postanowił, że już czas przerwać bezowocne starania o dziecko, bo przynoszą nam tylko ból i rozczarowanie.
– To wszystko zabiera nam radość życia, Basiu – powiedział, kiedy kolejny raz okazało się, że ciąży nie ma. – Przestańmy, widocznie nie jest nam pisane rodzicielstwo. Wybudujmy w końcu ten nasz wymarzony dom pod lasem, zacznijmy podróżować, cieszyć się życiem...
Cały czas liczyłam na cud, ale on nie nadchodził... Skończyłam trzydzieści sześć lat, Jurek trzydzieści osiem. Uspokoiliśmy się, przestaliśmy z napięciem wypatrywać odpowiednich dni w małżeńskim kalendarzyku. Zniosłam do piwnicy łóżeczko, które kiedyś w przypływie optymizmu przedwcześnie ustawiliśmy w małym pokoju i urządziłam tam garderobę.
– Czasem udaje się, gdy kobieta odpuszcza. Kiedy znika napięcie – pocieszała mnie przyjaciółka, ale nie chciałam już o tym rozmawiać.
O adopcji też nie chciałam słyszeć – wiem, może to egoistyczne, ale pragnęłam własnego dziecka. Kogoś, kto może będzie miał ciemne oczy po moim Jurku i talenty artystyczne po mnie. Naszego dziecka z krwi i kości, nic innego mnie nie interesowało. Więc odpuściłam. Jurek zdawał się być zadowolony – częściej się uśmiechał, znowu jak za dawnych czasów zaczął kupować mi drobne prezenciki...
Wydawało się, że byliśmy szczęśliwym małżeństwem. Mieliśmy mnóstwo znajomych, razem prowadziliśmy sklep internetowy, powodziło nam się nie najgorzej. Zaczęłam się godzić z losem, wyszukałam sobie nawet kilka nowych przyjaciółek – wszystkie były bezdzietne i twierdziły, że to była ich decyzja.
– Co ty widzisz w tych dzieciakach? To takie małe, zaślinione trolle – prychnęła kiedyś Alina – prawniczka, a prywatnie przeciwniczka ładowania się w pieluchy.
– Smarkacze, które niszczą wszystko na swojej drodze, kochana! – włączyła się w dyskusję Maja, którą podobnie jak Alinę, poznałam na aerobiku. – Siostrzenica wylała niedawno gorące kakao na mój przywieziony z Turcji dywan! I diabli wzięli nową ozdobę salonu!
– Widzę, że pocieszacie mnie, jak możecie – roześmiałam się. – Mnie ani rozstępy niestraszne, ani opona na brzuchu. No, ale chyba powoli zaczynam godzić się z losem – westchnęłam.
– Mądra dziewczynka! – powiedziała Maja. – Hobby sobie jakieś znajdź, zajmij się sobą – poradziła mi jeszcze.
„Mądre słowa”, przyznałam jej rację i wróciłam do malowania. Kwiaty, najprzeróżniejsze widoczki, martwa natura – szło mi całkiem dobrze, zaczęłam nawet sprzedawać moje obrazy do jednej z galerii w centrum. Zapisałam się też na jogę, zaczęłam medytować. Dotarło do mnie, jak wiele od życia dostałam. Poczułam się szczęśliwa i mimo wszystko spełniona. I właśnie wtedy, o ironio losu, odszedł ode mnie Jerzy...
O romansie Jerzego dowiedziałam się, kiedy jego kochanka była w szóstym miesiącu ciąży. Jerzy utrzymywał, że z nim. Uwierzyłam mu, czemu nie? To przecież ja byłam tą wybrakowaną – jak mnie raz nazwała teściowa...
Wylałam morze łez, miesiącami nie spałam, nie jadłam, żyłam, jak automat. Co gorsza, spotykaliśmy się przecież, bo wciąż łączyły nas wspólne interesy. Życzyłam mu, żeby go diabli wzięli. Ale nie wzięli, bynajmniej.
Kilka miesięcy późnej urodziła mu się córeczka. Maleńka, krucha istotka z... zespołem Downa. Prawdy dowiedziałam się od naszych wspólnych znajomych...
– Jurek jest załamany – relacjonował mi nasz wspólny kolega. – Tyle lat czekał na dziecko, a teraz coś takiego...
„Dobrze mu tak!”, pomyślałam, choć w sumie trochę było mi go żal. Lecz przede wszystkim tego niewinnego dziecka.
– Ładnie się wpakował! Los mu dał pstryczka w nos, bo cię zostawił – powiedziała Majka mściwym tonem.
– Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego ze mną – odparłam. – Zresztą z czasem na pewno tę małą pokocha, w końcu kruszynka potrzebuje ojca – powiedziałam ze łzami w oczach, bo temat niezmiennie mnie bolał.
Wieczorami wyobrażałam sobie Jurka tulącego w ramionach dziecko i chciało mi się wyć. Przecież o tym marzyłam – maleńkie piąstki, pucułowata buzia, stópki w śmiesznych śpioszkach. Dałabym wszystko, by móc urodzić. Z całego serca zazdrościłam Jerzemu tego, że został ojcem. Niestety, on sam najwyraźniej nie doceniał tego, co miał, bo któregoś dnia dowiedziałam się, że... odszedł od tamtej kobiety i porzucił małą Kasieńkę.
– Z dnia na dzień się wyprowadził, podobno nie potrafił się pogodzić z losem! Zostawił tę dziewczynę na pastwę losu, z chorym dzieckiem! – usłyszałam od koleżanki.
Nie mogłam w to uwierzyć! Nie przypuszczałam, że człowiek, z którym przeżyłam tyle lat, okaże się takim łajdakiem
Tymczasem po jakichś trzech, może czterech tygodniach, od dnia kiedy dowiedziałam się, że rzucił swoją nową dziewczynę, Jerzy przyszedł wieczorem do naszego mieszkania, błagając mnie, żebym dała mu szansę.
– To była pomyłka, Basiu. Nie kocham tamtej kobiety, po prostu mieliśmy romans... Dosłownie po trzech miesiącach powiedziała, że jest w ciąży, nie wiedziałem, co robić. Wróć do mnie, tęskniłem za tobą – skamlał facet, któremu niedawno wręczyłam rozwodowy pozew.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Najpierw porzucił mnie, a teraz zostawia matkę swojego dziecka, bo ono jest chore? Gdyby urodził mu się zdrowy syn, nawet by nie spojrzał w moją stronę!
– Kasia nie ma jeszcze nawet pół roczku, a ty robisz coś takiego?! – krzyknęłam.
– O co ci chodzi, nie cieszysz się? – był zdziwiony. – Przecież dostanie alimenty.
– I sądzisz, że alimenty wszystko załatwią?! Wynoś się stąd! – wrzasnęłam.
Obrócił się na pięcie i odszedł, a ja przepłakałam całą noc. Tęskniłam za nim, ale bolało mnie, że jest taką szują!
Zawsze miałam go za faceta z zasadami, a okazał się zwykłym tchórzem. Minęło kolejne pół roku i dostałam rozwód. Przestałam myśleć o dzieciach, miłości też już nie szukałam. Żyłam chwilą, rozkręcałam nowy biznes, meblowałam nowe mieszkanie. Ale któregoś razu, gdy byłam na spacerze z psem, którego wzięłam ze schroniska, poznałam niesamowitego faceta. Zaczęliśmy rozmawiać, podczas gdy jego synek wciąż bawił się z moim kundelkiem. Nagle okazało się, że nie mamy ochoty kończyć tej rozmowy. Zaprosił mnie do kina. Zawahałam się, co trochę go speszyło.
– Jestem rozwiedziony... Żeby sobie pani przypadkiem nie pomyślała, że bezczelnie panią podrywam. To znaczy podrywam, ale...
Roześmiałam się. Umówiliśmy się i zanim się obejrzałam, zostaliśmy parą.