"Zamieniłem miasto na wieś. Teraz żałuję tej decyzji każdego dnia..."
Fot. 123 RF

"Zamieniłem miasto na wieś. Teraz żałuję tej decyzji każdego dnia..."

"Moje trzydziestominutowe dojazdy do pracy wydłużyły się do ponad godziny. Czułem, że tracę życie w tych przeklętych korkach. A moja żona była w jeszcze gorszej sytuacji. Nie tylko musiała dojeżdżać do pracy, ale też woziła nasze dzieci do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne." Andrzej, 44 lata

Nigdy bym nie przypuszczał, że biegunka uchroni mnie przed utratą solidnej części dorobku życia. Ale po kolei.

O domku jednorodzinnym marzyłam od zawsze. Wychowałem się z bratem we wspólnym, ciasnym pokoiku i wiedziałem, że nie chcę fundować tego swoim dzieciom. Wyszukaliśmy z żoną nieruchomość pod miastem. Nie dość, że spokój, to jeszcze czyste powietrze, przestrzenie do spacerowania i relaksu. Trzydzieści minut do pracy. Przecież w mieście niektórzy dojeżdżają dłużej autobusem. Nie wahaliśmy się. Kupiliśmy piętrowy dom w stanie surowym i szybko go wykończyliśmy. Dekadę temu ceny nie były jeszcze tak szalone.

Wymarzony dom zamienił się w udrękę przez korki

Niestety, nie tylko my wpadliśmy na pomysł mieszkania na wsi. Ogrom młodych ludzi szukał spokoju i oddechu od miasta w okolicznych miejscowościach. Moje trzydziestominutowe dojazdy do pracy wydłużyły się do ponad godziny. Czułem, że tracę życie w tych przeklętych korkach. A moja żona była w jeszcze gorszej sytuacji. Nie tylko musiała dojeżdżać do pracy, ale też woziła nasze dzieci do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne.

– Andrzej, nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale chyba chciałabym wrócić do miasta – pewnego wieczoru Agata wypowiedziała na głos moje myśli. – Dzieci zaraz będą chciały popołudniami zostawać u znajomych, a tutaj nie dojeżdża żaden autobus. Dojdą mi kolejne godziny w aucie, żeby je odbierać. W mieście też można znaleźć coś z ogrodem w zielonej okolicy – zasugerowała.

I chyba los nam sprzyjał.

– Andrzej, słyszałem, że szukasz domu – zagadnął mnie Romek, kumpel z pracy.

– Dojazdy nas wykańczają, ale nie mogę trafić na nic sensownego. Szeregówki z mikroskopijną działką lub domy chyba po milionerach za grube pieniądze…

– Moja mama zdecydowała się sprzedać dom rodzinny. My z Anką na pewno się tam nie wprowadzimy. Dzieci nam się rozjechały po świecie i do kraju nie wrócą. Nie ma komu tego zostawić, więc wymyśliła, że przeprowadzi się na starość do jakiegoś pensjonatu, bo zdrowie już nie to, by ogarniać taką posiadłość i ogród. Ma sporą emeryturę po ojcu i mówi, że pieniądze ze sprzedaży zapewniłyby jej trochę luksusu na starość w tym domu seniora – wyjaśnił Romek.

Zaświeciły mi się oczy. Znałem tę nieruchomość. Roman zapraszał tam czasem na grilla. Dwustumetrowy dom położony w willowej, zielonej, cichej dzielnicy.

– Z kasą się dogadamy, bo jednak trzeba tam zrobić remont, a i czas nie goni. Na miejsce w pensjonacie trzeba trochę poczekać. Spokojnie zdążysz sprzedać swoją chałupę. – Kumpel czytał mi w myślach.

Podekscytowany wróciłem do domu i opowiedziałem o wszystkim Agacie. Aż jej się policzki zaróżowiły z wrażenia.

– W końcu będę mogła wpadać popołudniami do Natalki – ucieszyła się też nasza trzynastolatka.

– A ja nie będę musiał gnić w świetlicy między szkołą a treningiem – Adaś podzielał entuzjazm siostry.

No to pozostało zabrać się do sprzedaży. Początkowo chciałem to zlecić jakiejś agencji, ale sąsiad odwiódł mnie od tego pomysłu.

– Panie sąsiedzie, a nie żal panu kasy? To kanciarze są. Nic nie robią, a pieniądze biorą. Jak się nie sprzeda, to tylko ręce rozkładają i żadnej odpowiedzialności. Wrzuć, pan, ogłoszenie do internetu, jakiś baner tu wywieś i raz dwa się sprzeda bez prowizji.

Pomyślałem, że pan Jurek może mieć rację. Zajrzałem na strony różnych pośredników i niektórzy kroili nawet trzy procent wartości nieruchomości. Ogromna kasa, którą przecież moglibyśmy przeznaczyć na remont willi mamy Romka.

Uznałem więc, że sam się za to wezmę. Zagoniłem rodzinę do generalnych porządków, by nasz dom na zdjęciach prezentował się idealnie. Sam też nie próżnowałem. Chwyciłem za myjkę ciśnieniową i wyczyściłem elewację, kostkę brukową i kafle na tarasie. Szczęście mi sprzyjało, bo pogoda dopisywała. Mimo zimowej aury zdjęcia wyszły idealnie. Żona zrobiła rzetelny opis naszej nieruchomości, ja dodałem do tego fotki i wrzuciłem wszystko na portal ogłoszeniowy. Odzew był niemały.

Naiwnie zdradziłem złodziejowi wszystkie szczegóły

Najpierw zalała mnie fala telefonów z agencji pośrednictwa. Mamili, obiecywali gruszki na wierzbie, ale grzeczne odmawiałem współpracy. Inni dzwonili i zadawali pytania, na które odpowiedzi znajdowały się już w opisie domu. W końcu pojawił się odzew od zainteresowanych kupnem.

Pierwsi przyjechali emeryci. Para pod siedemdziesiątkę szukająca swojego miejsca na emeryturze. Pogrymasili jednak, że daleko, brak ośrodka zdrowia i do kościoła piechotą nie dojdą.

Kolejna była para z dwójką rocznych bliźniaków. Wszystko im się podobało, ale…

– Póki dzieci małe, to będą ze mną w domu – powiedziała kobieta. – Później zaczną się dojazdy. W godzinach szczytu to strata czasu i udręka. – Odkryła powód, dla którego chcemy sprzedać dom.

Później przychodzili jeszcze różni maruderzy i kręcili nosem na wiele rzeczy. Kiedy traciłem już nadzieję, zadzwonił on. Sądząc z głosu, mniej więcej mój równolatek. Mówił, że z żoną pracują zdalnie, a dzieci ma już na studiach i dojeżdżałyby do nich tylko na weekendy, więc odległość od miasta to żaden problem. Umówił się na oglądanie.

– Kiepski termin wybrałeś na prezentację – zmartwiła się Agata.

– A to niby dlaczego? – zdziwiłem się.

– W domu może być bałagan. Ja będę się szykować na ferie z dzieciakami, a ty jedziesz na weekend na kemping do Stefana – przypomniała.

– Kurde, na śmierć zapomniałem. – Pacnąłem się w czoło. – To nic, jakoś się to wytłumaczy temu gościowi. Wydaje się sensowny i poważnie zainteresowany. Nie chcę tego odwoływać – stwierdziłem.

Facet podjechał tydzień później. Całkiem niezłą furę zaparkował na podjeździe, przywitał się i zaczął oglądać naszą nieruchomość. Interesowało go wszystko. Zajrzał niemal pod każdy kamień. Dopytywał o sąsiadów, czy cisi, czy aby nie wścibscy, czy okolica bezpieczna, czy mamy system alarmowy.

– Sąsiedzi w porządku, nikt tu się cudzym życiem nie interesuje – zapewniłem. – A o alarmie nawet nigdy nie pomyślałem – odparłem zgodnie z prawdą. – Zawsze wyjeżdżaliśmy i nic złego się nie działo. Teraz też się szykujemy, stąd ten bałagan – wyjaśniłem, by wytłumaczyć się z leżących tu i ówdzie rzeczy i stojących toreb.

Cały czas zastanawiam się, jak mogłem być taki głupi. Sprzedałem obcemu facetowi wszystkie szczegóły naszej nieobecności. Jednak wtedy, nie zdawałem sobie sprawy, że robię coś złego.

Choroba zatrzymała mnie… i ocaliła przed katastrofą

Nazajutrz po pracy Agata wpakowała dzieci do auta i wyruszyli do teściowej. Ja spakowałem kilka butelek domowego bimbru, kiełbaski, inne mięsiwo, przekąski i też ruszyłem na odpoczynek. Taka nasza coroczna tradycja. Stefan, kolega z liceum, miał domek nad jeziorem i lubił organizować męskie spotkania. Ognisko, dużo jedzenia i, co tu kryć, niemało picia. Dojechałem do kumpli pod wieczór. Impreza trwała już w najlepsze i chyba za szybko chciałem nadgonić stracone kolejki, a może to kiełbasa była felerna, bo mój żołądek solidnie zastrajkował. Od rana utknąłem w toalecie.

– Andrzej, wyłaź i klina klinem – wołał Stefan zza drzwi.

A w życiu! Na myśl o alkoholu dostałem kolejnego ataku torsji. Jakoś dowlokłem się do łóżka, ale marzyłem tylko o tym, by znaleźć się w domu. Wiedziałem, że w takim stanie nie poprowadzę, ale po południu powinno być już lepiej.

– Na pewno nie chcesz zostać? – dopytywał Marcel.

– Zimne piwko postawi na nogi każdego – kusił Jurek.

– Żadnego ze mnie pożytku już nie będzie. – Pozbierałem się do domu.

Nie powiedziałem im, że od rana męczy mnie paskudna biegunka i pilnie potrzebuję wstąpić do apteki. Dmuchnąłem w alkomat i upewniłem się, że mogę prowadzić. Zahaczyłem o aptekę i gnałem do domu. Już z daleka widziałem, że coś jest nie w porządku. Otwarta brama i światła na podjeździe. Czyżby Agata wróciła? Ale to nie ona. Przed garażem stał bus, a dwaj faceci ładowali coś do niego. Chryste Panie, okradają mnie! Od razu wybrałem numer alarmowy, a sam docisnąłem pedał gazu, włączyłem długie światła i zacząłem trąbić jak opętany. Zastawiłem busowi wyjazd z posesji i pomimo targających mną skurczów żołądka, wpadłem do garażu. Dwóch wielkich chłopów zorientowało się, że odciąłem im samochodową drogę ucieczki z łupami. Przepchnęli mnie i wbiegli w las.

Chwilę później przed domem zrobiło się niebiesko od policyjnych kogutów.

– Czy ktoś wiedział, że dom na weekend ma być pusty? – pytał policjant.

– No żona, teściowa, koledzy…

I wtedy mnie olśniło! To ten facet podający się za klienta. Pytał o sąsiadów, o alarm, o oświetlenie dróg dojazdowych, a ja wszyściutko mu wyśpiewałem.

– Wpuścił pan obcego faceta i tak wszystko mu pokazał? Oprowadził po domu i zwierzył się z nieobecności? – Człowiekowi w mundurze pyknęła brewka ze zdziwienia.

– Chcę sprzedać dom, on jedyny wydawał się poważnie zainteresowany. – Załamałem ręce nad swoją naiwnością.

– Od tego są agencje pośrednictwa, one weryfikują klientów i spisują z nimi umowy. Nikt anonimowy nie chodziłby panu po nieruchomości.

Mądry Polak po szkodzie 

„Mądry Polak po szkodzie”, pomyślałem. Na szczęście nie zdążyli niczego ukraść. Policja zabezpieczyła bus z łupami. Trochę trwało, zanim ustalono, że ja jestem ich właścicielem i zwrócono mi rzeczy.

Po wyjściu funkcjonariuszy usunąłem zdjęcia z sieci, zdjąłem z płotu baner z numerem telefonu i przysiadłem do szukania solidnego biura nieruchomości.

 

Czytaj więcej