"Sąsiedzi doskonale wiedzieli, że ten zbój leje żonę i dzieciaki codziennie, ale nie chcieli się wtrącać. Gdybym mieszkała bliżej i słyszała krzyki, nie udawałabym głuchej, ale sąsiedzi powiedzieli, że jak jestem taka mądra, to niech sama dzwonię na policję, bo oni nie donoszą. To musiało się źle skończyć..." Milena, 34 lata
Tylko jeden raz ktoś odważny wezwał policję, ale dawno, może z 10 lat temu. Tamtego letniego popołudnia awantura była wyjątkowo głośna, przez otwarte okna dochodziły najpierw wyzwiska, potem odgłosy uderzeń, tłuczonych sprzętów i rozpaczliwe wołanie kobiety o pomoc. Hałas było słychać aż na drugim końcu podwórka, gdzie mieszkam.
Gdy przyjechał patrol policji, wszystko ucichło, ale sąsiedzi byli bardzo poruszeni.
– Jeszcze kiedyś dojdzie tam do tragedii – martwili się. Tamtego dnia policjanci zabrali faceta, a jego żoną musiało się zająć pogotowie.
– Bardzo dobrze draniowi, posiedzi trochę, to mu się odechce – komentowano następnego dnia na skwerku przed blokiem – A ta biedna Olka odetchnie od damskiego boksera.
Pobita żona wyszła ze szpitala kilka dni później. Posiniaczona, ze zszytą raną na twarzy i bardzo obolała pobiegła od razu na komisariat, żeby prosić o wypuszczenie męża.
– Powiedziała, że żadnej awantury nie było, a ona tylko potknęła się o fotel i strąciła półkę ze ściany – stwierdziła zatroskana pani Halina, która mieszkała w tej samej kamienicy.
– Głupia kobieta. Nie wie, co ją czeka.
Ale to sąsiadkę najpierw czekały kłopoty. Bo damski bokser natychmiast wyszedł z aresztu i dowiedział się, że to ona wezwała policję. Nie dał jej spokoju. Najpierw ją nachodził i wyzywał, napuszczał na nią kumpli z okolicy tak, że nie mogła przejść spokojnie chodnikiem. W końcu ktoś podpalił kobiecie drzwi do mieszania. Na szczęście nic poważnego się nie stało, sąsiedzi sami ugasili ogień.
Później każdy już wiedział, żeby od tej rodzinki trzymać się z daleka
– W sumie to ich prywatna sprawa, co robią w domu. Nie wolno się wtrącać w konflikty małżeńskie – mówił ten i ów.
– Oni się pokłócą, później się pogodzą, a człowiek na zawsze pozostanie wrogiem. Zamiast potępić bandziora, który bił żonę i zaczął terroryzować otoczenie, sąsiedzi uznali, że bezpieczniej jest milczeć. Wkrótce potem Olka zaszła w ciążę i wtedy mąż chyba przestał ją bić. W każdym razie nie bił mocno i często. Nawet jeśli ludzie słyszeli wtedy jakieś awantury, mogli je puścić mimo uszu. Urodził się Kacper, a rok później Sandra. Matka zajmowała się nimi troskliwie, często widywałam ją na spacerach w parku, a gdy dzieci podrosły, również na placu zabaw. Sama wyglądała na zalęknioną, ale dzieciaki były śmiałe i nie bały się obcych. Z czasem całą trójkę widywałam coraz rzadziej. Dzieci rosły i chyba same zaczęły wychodzić na podwórko.
Kiedyś spotkałam Olkę w sklepie. Nie znałyśmy się dobrze, więc minęłyśmy się bez słowa. Zdążyłam dostrzec jednak siniaki na jej twarzy i przedramionach. Gdy zapłaciła i wyszła, kobiety znów zaczęły narzekać na jej los.
– Wczoraj tak oberwała, że już sama nie wiedziałam, co robić – stwierdziła sprzedawczyni. – Aż tu było słychać. A te biedne dzieci tak płakały...
– Też to słyszałam – rzuciła pani Halina. – Ten zbój leje ich codziennie. Ja powtarzam nie od dziś, że to się kiedyś źle skończy.
– Dlaczego nie wezwały panie policji? – wtrąciłam się.
– Pani jest młoda, życia nie zna – pokręciła głową emerytowana nauczycielka. – Mój mąż stanowczo zabronił mi dzwonić na komendę. Nie chce, żeby nas ten Robert podpalił. Przecież to zbój!
– Ale tym ludziom dzieje się krzywda – zaprotestowałam. – Nie wolno udawać głuchych.
– A nikt pani nie nauczył, że co w rodzinie, to w rodzinie, i nikomu nic do tego? – z zaplecza wyłonił się nagle mąż sprzedawczyni. – Dobrze wychowany człowiek nie wtrąca się w cudze sprawy.
– Pan się myli... – usiłowałam jeszcze ich przekonać, ale mnie zakrzyczeli.
– Jest pani za smarkata, żeby ustawiać komuś życie. A tak w ogóle, jeśli pani jest taka odważna, to niech pani sama wzywa policję. My nie mamy z tym nic wspólnego. Porządny człowiek nie donosi na sąsiadów – mówili jedno przez drugie.
Wtedy byłam pewna, że gdybym mieszkała bliżej i musiałabym słuchać awantur każdego dnia, z pewnością nie zostałabym bierna. Ale po mojej stronie podwórka było słychać awantury tylko latem przy otwartych oknach. Tymczasem mąż Olki już dawno się nauczył, że przed awanturą należy wszystkie okna szczelnie zamknąć. Od rozmowy w sklepie nie widziałam ani Olki, ani jej męża. Wiedziałam, że ich dzieci zaczęły już chodzić do szkoły, wyrosły, pewnie ich nie rozpoznawałam. Zajęta swoimi sprawami zapomniałam o kłopotach sąsiadów. Inni przyzwyczaili się do nich i nauczyli się nie reagować.
Gdy pewnego popołudnia wracałam z pracy, wyprzedziła mnie karetka na sygnale. Tuż przed naszym podwórkiem zatrzymała się, a ratownicy wybiegli z noszami wprost do bramy, w której mieszkała Olka. Po chwili podjechał policyjny radiowóz. Obok wyjścia zebrała się grupka sąsiadów i wciąż dochodzili nowi.
– Olka uciekła z domu ledwo żywa, już ją zabrała karetka – opowiadała rozgorączkowana sąsiadka. – Tak waliła do naszych drzwi! Krzyczała, żeby ratować Kacpra. Aż mój mąż poszedł jej otworzyć i sam zadzwonił po pogotowie. – Awantura trwała ze trzy godziny, tego się nie dało słuchać – stwierdziła pani Halina. W tej samej chwili z bramy wybiegli sanitariusze z noszami. Leżał na nich ktoś nieprzytomny przykryty folią termiczną.
– Jeszcze żyje. Biedny chłopiec – wyszeptała z ulgą jakaś kobieta.
– Biedny? – odezwała się policjantka w mundurze, która od dłuższej chwili stała za nami. – Tej tragedii można było uniknąć, gdybyście nie byli tacy bezduszni. Mówiła pani, że trzy godziny facet katował żonę i dzieci, a wy pozamykaliście się w domach i nic! Ludzie, co z wami?! – spytała, patrząc w twarze sąsiadów. Zapadła cisza. Wszyscy zebrani spuścili wzrok...