"Mój mąż od dwóch dni był lekko zakatarzony i miał chrypkę. Według lekarza, do którego udał się po leki i zwolnienie, właściwie nic mu nie było. Ale Antek poczuł się urażony taką diagnozą. Wziął w pracy urlop i postanowił leczyć się na własną rękę. A ja miałam wokół niego skakać..." Katarzyna, 37 lat
Kasiu, to ty? Zrób mi herbaty… – usłyszałam, gdy tylko wróciłam z pracy do domu. „O Jezu”, jęknęłam w duchu. „Dlaczego chory facet zachowuje się tak, jakby umierał?”.
Weszłam do pokoju. Mój mąż leżał na kanapie przykryty kocem. Wokół niego panował straszny bałagan: na stoliku stała szklanka wody, witaminy wysypały się z pudełeczka. Pod kanapą walał się stosik zużytych chusteczek higienicznych i puste opakowania po chipsach. Telewizor był włączony, bo Antoni oglądał jakiś mecz.
– Dobrze, że już wróciłaś – dodał zbolałym głosem na mój widok. – Tak źle się czuję…
– Właśnie widzę – odrzekłam i poszłam do kuchni nastawić wodę na herbatę.
Mąż od dwóch dni był lekko zakatarzony i miał chrypkę. Według lekarza, do którego udał się po leki i zwolnienie, właściwie nic mu nie było. Ale Antek poczuł się urażony tą niesprawiedliwą diagnozą. Wziął w pracy urlop i postanowił leczyć się na własną rękę.
On zawsze tak ciężko przechodził katary. Odkąd pamiętam, nawet lekki kaszel wywoływał u niego panikę – za każdym razem był pewien, że złapał zapalenie płuc. Według Antka w powietrzu latało pełno mikrobów, które tylko czekały na odpowiedni moment, by go dopaść. Nawet kiedy zdarzyło mu się zaciąć przy goleniu, ranę dokładnie dezynfekował jodyną i zaklejał plasterkiem.
Kiedyś mnie to nawet śmieszyło, ale kilka lat temu przestało. Bo, ku mojej rozpaczy, mąż stwierdził, że najniebezpieczniejszym źródłem zarazków jestem ja. Gdy w ciągu dnia kichnęłam, do snu ścielił sobie na kanapie. Sytuacja stawała się napięta, kiedy będąc lekko podziębiona, napiłam się nieopatrznie z jego kubka… On przecież tak uważał, by nie zachorować, a ja robiłam wszystko, żeby go zarazić!
Antek zawsze najgorzej przechodził katar. Tym razem nie było inaczej. Kiedy już zrobiłam mu herbaty z cytryną, zanim się jej napił, dwa razy zapytał, czy umyłam owoc w gorącej wodzie. Potem doszedł do wniosku, że trzeba wywietrzyć mieszkanie. Przez trzy godziny nie pozwolił mi zamknąć okien, twierdząc, że świeże powietrze zabija bakterie. Na kolację zażyczył sobie kubek mleka z miodem i czosnkiem. Niestety, okazało się, że zapomniałam kupić czosnku. Antoni był bardzo niezadowolony i obraził się, kiedy o dwudziestej kategorycznie odmówiłam udania się do sklepu po ten nieszczęsny czosnek…
Mąż niewątpliwie jest hipochondrykiem. Choć jego fobie i zachcianki mogą się komuś wydawać całkiem śmieszne, mnie doprowadzają do szewskiej pasji. Jestem już zmęczona jego zachowaniem.
Jutro chyba zostanę dłużej w pracy…