"Dałam się namówić koleżance na wyjazd do sanatorium. Szybko stało się jasne, że mamy różne oczekiwania. Ona polowała na partnera do romansu i do tego samego próbowała namówić mnie. Ja nie miałam na to ochoty i wolałam samotnie zwiedzać Kołobrzeg. Nie szukałam miłości, ale ona sama mnie znalazła..." Jolanta, 61 lat
Sama nie wiem – powiedziałam powoli, gdy Marlena przedstawiła mi swoją propozycję.
– Kochana, tu się nie ma nad czym zastanawiać! Ośrodek jest kapitalny, cena okazyjna, a te zabiegi czynią cuda! – przekonywała, a ja się opierałam.
– Jakoś mnie nie ciągnie do sanatorium. Po co mi to? Czuję się nieźle, rozrywek nie szukam – powiedziałam, a ona popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Jolka! Właśnie w tym problem, że nie szukasz rozrywek. Siedzisz w domu całymi dniami, a w domu się umiera! Tak nie można! Tylko dom, sklep, seriale i kawa z koleżankami. Można też czasem zaznać nieco rozrywki i kogoś poznać. – Mrugnęła do mnie łobuzersko, ale ja popukałam się w czoło.
– Dziękuję, już miałam męża – bąknęłam.
– No właśnie, miałaś, a nie masz. Poza tym ten twój mąż to był pożal się Boże… – zaczęła gderać, ale zgromiłam ją spojrzeniem.
Jurek był, jaki był, leniwy, ze skłonnością do alkoholu i niezbyt zaradny, ale przeżyliśmy razem dwadzieścia pięć lat. Wiedziałam, że nasze małżeństwo nie było idealne, ale gdy zabrał go zawał, poczułam autentyczną pustkę. Marlena o tym wiedziała, więc zamilkła. Po chwili jednak znów zaczęła mnie przekonywać do wyjazdu. Miała z nią jechać siostra, ale złamała nogę i koleżanka szukała kogoś, kto ją zastąpi. Poprosiłam o czas do namysłu.
– Powinnaś jechać. Kołobrzeg jest cudny, nawet jesienią – przekonywała mnie córka, gdy zwierzyłam jej się z tego pomysłu.
W końcu dałam się przekonać. Nawet gdy już wsiadałam do pociągu, nie bardzo wiedziałam, czy dobrze robię. Chyba jednak chciałam udowodnić, że nie jest ze mną tak źle i nie spędzam całego swojego życia w czterech ścianach.
Kołobrzeg przywitał nas burą pogodą i wiatrem, który niemal urywał głowę. Miasto, co prawda, było urokliwe, ale dżdżysta aura wszystko psuła.
– Na pewno zaraz się rozpogodzi! Poza tym mamy przecież tyle możliwości! Nie będziemy się nudziły – trajkotała koleżanka z entuzjazmem, a ja od niechcenia przytakiwałam.
Ogarnęło mnie szczere zdumienie, gdy już przy kolacji Marlena zaczęła się rozglądać za panami. Gdy jakichś dwóch dżentelmenów zjawiło się przy naszym stoliku z pytaniem, czy mogą się przysiąść, ona od razu się zgodziła, nawet nie zapytawszy mnie o zdanie! Myślałam, że ją uduszę gołymi rękoma, bo jeden przez cały wieczór opowiadał nam o swojej wnusi – nie szczędząc szczegółów dotyczących jej kup, a drugi co rusz przechwalał się samochodem, domem, wojskową emeryturą.
– Nie możesz tak się chować, bo nikogo nie poznasz! – ochrzaniła mnie później w pokoju, a gdy odpowiedziałam, że nie przyjechałam tu na podryw, ona tylko przewróciła oczami.
Szybko stało się jasne, że mamy z Marleną różne oczekiwania co do tego wyjazdu. Moja koleżanka polowała na partnera do romansu i do tego samego próbowała namówić mnie. Ja z kolei nie miałam na to ochoty, ale za to chętnie chodziłam na zabiegi, gawędziłam z ludźmi, niekiedy zagrałam z kimś w karty lub warcaby. Faktycznie, dobrze mi zrobił ten wyjazd. No i zachwyciłam się jesiennym Kołobrzegiem! Mój Boże, jak tam było pięknie! Nawet gdy lało, było w tym mieście coś hipnotyzującego. Odkryłam, że mogłabym godzinami wpatrywać się w morze, chodzić alejkami usłanymi jesiennymi liśćmi, pić kawę w kawiarni przy porcie. Lubiłam te chwile, gdy łapałam oddech i celebrowałam małe przyjemności. Tymczasem Marlena szalała. Zaczęła się spotykać z tym emerytowanym wojskowym. Flirtowała z nim jak nastolatka. I co gorsza, postawiła sobie za punkt honoru, że i mnie kogoś znajdzie. Co rusz przyprowadzała do naszego stolika lub pokoju jakiegoś Zdziśka, Henia, Krzyśka albo Zbigniewa. Wszystkim okazywałam uprzejme zainteresowanie, ale na tym się kończyło.
– Ja nie szukam takich wrażeń! – tłumaczyłam, ale ona się nie poddawała.
Ręce mi już opadały.
Pewnego dnia pokłóciłam się z Marleną - ona nazwała mnie nudziarą, a ja ją starą babą udającą podlotka. Wyszłam wtedy wściekła z naszego pokoju i poszłam do portu. Chciałam uspokoić myśli. No i tak je uspokoiłam, że kompletnie straciłam kontakt z rzeczywistością… Nie zauważyłam, że wchodzę na ścieżkę rowerową. Usłyszałam krzyk jakiegoś faceta, odgłos hamowania i poczułam silne uderzenie w bok. A potem upadłam.
– Nic pani nie jest? Jak pani chodzi?! – usłyszałam nad głową i poczułam, jak wzbiera we mnie złość.
– Ja? Normalnie! Jak pan jeździ?! – odgryzłam się i wstałam, ale zachwiałam się na nogach. Nieznajomy odruchowo mnie przytrzymał.
– Jedziemy do szpitala, mieszkam niedaleko, idę po samochód – stwierdził, ale zaprotestowałam. Nic mi nie było i nie miałam zamiaru jechać z obcym człowiekiem. – Ja nie pytam, ja stwierdzam, nie chcę mieć pani na sumieniu – odpowiedział. Chyba zobaczył w moich oczach wątpliwości, bo powiedział:
– Mam na imię Stefan, pochodzę z Warszawy, w Kołobrzegu odwiedzam rodzinę. Jestem emerytowanym nauczycielem matematyki, wdowcem, mam dwójkę dorosłych dzieci, lubię wędkarstwo, kolor zielony i kawę z cynamonem. Nie jestem psychopatycznym mordercą. Czy znamy się już wystarczająco, bym mógł panią zawieźć do lekarza? – zapytał, uśmiechając się trochę drwiąco. Onieśmielona kiwnęłam twierdząco głową.
Na szczęście w szpitalu okazało się, że prócz kilku siniaków nic mi nie dolega. Mój nowy znajomy odwiózł mnie więc do sanatorium. Gdy gawędziłam z nim po drodze, pomyślałam, że jest bardzo miłym człowiekiem.
– Może dasz się jutro zaprosić na kawę? Przy porcie jest świetna kawiarnia, a ja chętnie sprawdzę, jak się czujesz – zaproponował.
– No nie wiem, nie umawiam się z piratami drogowymi – odpowiedziałam, a on się roześmiał.
– To był tylko wybryk, na co dzień jestem przykładnym kierowcą.
– No dobrze – zgodziłam się łaskawie.
I tak zaczęła się moja znajomość ze Stefanem. Ani się obejrzałam, zaczęliśmy się widywać codziennie. To właśnie z nim uciekałam od nieustającej w swoich wysiłkach Marleny. Ona spotykała się już z trzecim z kolei kuracjuszem. Nie chcąc poznawać kolejnych kandydatów na adoratorów, szłam na spacer lub do kina ze Stefanem. Ukrywałam tę znajomość przed koleżanką. Nie chciałam jej pytań ani komentarzy. Sama nie wiedziałam, co czuję, więc nie zamierzałam się nikomu tłumaczyć. No i było coś ekscytującego w tych potajemnych spotkaniach.
Stefan pokazał mi kilka fantastycznych miejsc, do których sama bym nie trafiła.
– Nie do wiary, że tu jest tak pięknie – powiedziałam któregoś dnia, pod koniec mojego pobytu. – Wiesz, ja nigdy nigdzie nie wyjeżdżałam. No co najwyżej na działkę za miasto, a przecież jest tyle cudownych miejsc!
– Jolu, chętnie cię gdzieś jeszcze zabiorę. Tylko mi na to pozwól. – Spojrzał mi w oczy i chwycił moją dłoń. Poczułam, że nogi mi miękną, jakbym była nastolatką.
Gdy odprowadzał mnie do sanatorium, spotkaliśmy Marlenę. Ależ miała minę, gdy zobaczyła, że Stefan trzyma mnie za rękę! Myślałam, że się na mnie obrazi, ale ona powiedziała tylko:
– Z ciebie to jest cicha woda, Jolka! – W jej głosie usłyszałam nutkę rozbawienia i czegoś na kształt dumy. – Musisz mi wszystko opowiedzieć! Koniecznie! – dodała po chwili.
– No pewnie – zgodziłam się, a potem pomyślałam, że warto było tu przyjechać. I że chyba jeszcze czeka na mnie w życiu coś pięknego…