"Zobaczyłam ją przez okno. Była może szósta trzydzieści nad ranem, kiedy ją wyprowadzali. W płaszczu zarzuconym na piżamę, ze skutymi z przodu rękoma. A więc jednak ona to zrobiła, pomyślałam ze smutkiem, bo znałam ją od dziecka..." Janina, 54 lata
Ilona szła z wysoko podniesioną głową; wzrok miała hardy, wściekłość aż od niej biła. Stałam przy oknie jeszcze długo po tym, jak zapakowali ją do nieoznakowanego radiowozu. Przyjaźniłam się swego czasu z Wandzią, jej nieżyjącą już matką. I kto by pomyślał, że jedyna córka przyjaciółki wyrośnie na kogoś takiego?
Już jako czternastolatka pokazała, na co ją stać. Zakochała się w nauczycielu niemieckiego, żonatym, dwa razy od niej starszym facecie, którego zaczęła prześladować, bo poczuła się przez niego odrzucona. Sprawa była koszmarna, bo żona profesora z nerwów wtedy poroniła. Pewnie dlatego, że Ilona nachodziła ich nocami, wydzwaniała do nich na okrągło, kręciła się przed ich domem i zdemolowała im samochód.
Kilka miesięcy później zaszła w ciążę, nie chciała jednak powiedzieć z kim. Ileż wieczorów przepłakała wtedy Wanda! Dziecko urodziło się nieco przed terminem i od razu poszło do adopcji. A Ilona rzuciła szkołę i zaczęła się zadawać z naprawdę szemranym towarzystwem.
Nie miała jeszcze osiemnastu lat, jak jej chłopak poszedł siedzieć za narkotyki. Przez jakiś czas na niego czekała, w końcu dała sobie spokój z wiernością i związała się z okolicznym biznesmenem. O, ten to by jej nieba przychylił, taki był zakochany! Dostała od niego samochód, otworzył jej salon kosmetyczny. Ale do interesów to ona głowy nie miała... Wolała hulać po nocach, niż pracować, nawet jeśli do interesu grosza nie dołożyła. Salon padł bardzo szybko, zresztą nigdy nie miał dobrej opinii. Trudno się jednak dziwić, skoro szefową była dziewucha bez matury i cienia wiedzy o życiu.
Później zerwała z biznesmenem i wyjechała do Włoch. Tam bawiła ładnych parę lat, w końcu wróciła, ponoć jako mężatka.
Mąż przyjechał za nią do Polski kilka miesięcy później i wszyscy przeżyliśmy na jego widok lekki szok – ona nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat, a dziad, który z nią zamieszkał, zbliżał się do siedemdziesiątki! Ale kasy mu nie brakowało. Kupił całą kamienicę przy rynku, otworzył lodziarnię. Nazwali ją Bella Italia i nawet niezłe lody serwowali. Widać on się zajął interesem, bo ona tylko za nowymi ciuchami biegała albo strzelała oczyma do młodych facetów.
W romans wdała się jakieś pół roku od przyjazdu jej podstarzałego męża do Polski i wkrótce całe miasteczko aż huczało od plotek. Tym bardziej, że jej nowym „łupem” okazał się żonaty ojciec dwuletnich bliźniaczek, którego żona – bardzo religijna i życzliwa dziewczyna – była w miasteczku lubiana i szanowana. Ale Ilonie to nie przeszkadzało. Spotykali się w jednym z moteli na obrzeżach i niespecjalnie ze swoją miłością kryli.
Córka Wandy była jedną z tych kobiet, które szczególnie lubią ranić inne kobiety... Jakby czuła się lepsza, że uwiodła komuś męża... Romans w końcu jednak się zakończył – skruszony żonkoś wrócił na łono rodziny, a znudzona Ilona zabrała się do zupełnie niepotrzebnego przyozdabiania i zmieniania wnętrza lodziarni, która momentalnie straciła swój dotychczasowy urok. Wtedy też zaczęły się coraz częstsze awantury między nią a jej podstarzałym włoskim małżonkiem – bywało, że wykłócali się na środku rynku. Ona klęła na niego po polsku, on ją szarpał za ramię i popychał. Smutny widok i ponure emocje.
Pamiętam, że zawsze chciała tylko pieniędzy!
– Nie skończę w tej zabitej dechami dziurze jak ty! – krzyknęła kiedyś do matki, która już wtedy chorowała na raka i czuła się fatalnie. Wanda zmarła trzy miesiące później; świetnie pamiętam, jak spowita w czerń Ilona sterczała nad jej trumną, nie uroniwszy nawet jednej łzy! Ale ta dziewucha nigdy nie miała serca. Zawsze była trudna. Ile razy Wandę pocieszałam, kiedy wpadała do mnie z płaczem. „Może to nawet nie jej wina, może taka jakaś wybrakowana się urodziła?”, zastanawiałam się.
W południe wpadła do mnie Grażyna, sąsiadka z parteru.
– Ty słyszałaś, Janeczko, co się w tym mieście wyprawia?! Baśka mówi, że to jednak Ilona zrobiła! – zaczęła już w progu.
– Widziałam jak ją wyprowadzali. Założyli jej kajdanki, w piżamie ją zabrali – powiedziałam.
– Ja czułam, że z tego nic dobrego nie będzie! Dziadyga otworzył dla niej biznes, kamienicę kupił i przestał być potrzebny!
– Za głupotę się płaci – mruknęłam. – Chyba nie sądził, że ta cwaniara jest w nim zakochana?
– No dobrze, durny może i był, ale człowieka żal! Przecież on dwie córki miał w tym Mediolanie i wnuczkę! A ta wzięła nóż i...
– Dajże spokój! – aż się wzdrygnęłam.
– Słuchaj, a może to jednak nie ona? – sąsiadka usiadła przy oknie i sięgnęła po szklany pojemnik z kolorowymi żelkami, za którymi obie przepadałyśmy.
– Zobaczymy. Policja pewnie w końcu znajdzie winnego. Z drugiej strony to ją właśnie aresztowali – mruknęłam.
– No, taką córkę mieć... – Grażyna westchnęła ciężko. – To ona matkę do grobu wpędziła, nikt inny! Przecież Wandzia się chyba z tej zgryzoty pochorowała...
– Tego nie wiem – powiedziałam. – Ale masz rację. Z tej dziewuchy nic dobrego...
Kilka tygodni później dowiedziałyśmy się, że to jednak Ilona z zimną krwią zabiła męża. Zaatakowała nieszczęśnika w środku nocy, kuchennym nożem, po jakiejś gwałtownej kłótni o pieniądze. Uciekł za dom, ale dopadła go w ślepym zaułku i zadała ostatni cios. A teraz siedzi i pewnie prędko nie wyjdzie. Mam gdzieś w albumie kilka zdjęć z jej dzieciństwa. Uwielbiała zwisać z trzepaka na naszym dziecińcu. Śliczna, jasnooka blondyneczka w falbaniastej sukience. Kto by przypuszczał, że wyrośnie z niej morderczyni...