"Pewnego dnia mąż oznajmił mi, że się zakochał i chce rozwodu. Byłam zszokowana, zraniona, zdezorientowana. Zgodziłam się więc na wszystko. Długo trwało, zanim się pozbierałam. Kiedy w końcu życie zaczęło mi się układać i ja też kogoś poznałam, złożył mi zaskakującą propozycję..." Basia, 39 lat
Poznałam Marka, kiedy pracowałam w szkole językowej. Miałam dwadzieścia cztery lata i byłam sekretarką, on przyszedł się zapisać na kurs. Widywaliśmy się, kiedy miał zajęcia, rozmawialiśmy, żartowaliśmy, flirtowaliśmy. Podobał mi się. Był wysoki, postawny, miał fantastyczne poczucie humoru i wiedział, jak komplementować kobietę.
Pobraliśmy się po roku znajomości i byliśmy naprawdę szczęśliwi. Ja byłam. Potem zaczęło się zwykłe życie: zmienialiśmy prace, rodziły się dzieci – najpierw Jarek, potem Emilka. Wybudowaliśmy dom, kupiliśmy lepszy samochód, jeździliśmy na wakacje i ferie. Normalne, szczęśliwe życie. Kochałam męża. Oczywiście, już nie tak romantycznie, jak w czasach narzeczeństwa, ale naprawdę był mi bliski. Seks mieliśmy udany, nie kłóciliśmy się – a przynajmniej nie więcej niż inne pary z długim stażem. Dlatego kiedy Marek powiedział mi, że zakochał się w innej, na początku myślałam, że to żart.
– Mówię serio, Basia. Chcę rozwodu – tłumaczył cicho. – Wiem, że jestem skończonym dupkiem, ale naprawdę tego nie planowałem. Samo wyszło.
Samo wyszło! Byłam w szoku. Zraniona, zdezorientowana, zawiedziona. I urażona jak cholera. Zgodziłam się więc na wszystko. Zresztą wiedział, że wina jest po jego stronie, więc zachował się całkiem w porządku. Zostawił mnie i dzieciom dom, zadeklarował spore alimenty. Z drugiej strony, łaski nam nie robił, to był jego obowiązek.
Zostałam sama z dwójką niedużych dzieci, miałam trzydzieści sześć lat. Marek układał sobie życie na nowo, a ja czułam się kompletnie bezużyteczna, stara, zmęczona. Ale jakoś funkcjonowałam, głównie dla dzieci. Nie chciałam, by widziały mnie smutną, załamaną. Poza tym Marek wziął rozwód ze mną, ale z Jarkiem i Emilką nie. Wciąż był dla nich dobrym ojcem, chciał się z nimi spotykać, wpadał do nas, zawsze wiedział, co tam w szkole, orientował się, kiedy córka wyrosła z butów, a syn ze stroju na WF i zabierał ich na zakupy. O dziwo, wciąż pomagał mi też w domu, z takimi sprawami, z którymi sama nie zawsze byłam w stanie się uporać: naprawy, usterki, przeniesienie cięższych rzeczy. Trochę niezręcznie się z tym czułam, czasem zastanawiałam się, czy to coś znaczy, czy może on będzie chciał wrócić...
Powtarzałam sobie jednak, że nie mogę żyć złudzeniami, czekając, aż mój pan i władca się opamięta. I nie narzekałam. Na pewno było mi dzięki Markowi łatwiej.
Z czasem, kiedy oswoiłam się ze swoją nową sytuacją kobiety rozwiedzionej, docierało do mnie coraz wyraźniej, że na nasze pojednanie nie ma szans. Że on jest naprawdę szczęśliwy z tą swoją nową babką. Musiałam się więc pogodzić z tym, że już nigdy nie będziemy razem. Zajęło mi to ponad rok. Myślę, że trochę pomógł mi Witek. Tak, poznałam kogoś. Był znajomym znajomych, bardzo fajnym facetem. Obserwowaliśmy się dyskretnie całymi tygodniami, oswajaliśmy się ze sobą.
– Może pójdziemy na kawę? – to pytanie usłyszałam po trzech miesiącach znajomości. Po kawie przyszły kolejne. I kino, spacer, obiad, długie rozmowy. Już się przecież sparzyłam, więc teraz bałam się zaangażować, ale to się działo samo, niemal bez udziału mojej woli. Witek stopniowo, stopniowo zdejmował wszystkie moje lęki i niepokoje. Dzieci go polubiły, on je także. Jeździli razem na rowerowe wycieczki, grali na xboksie. A ja czułam się tak, jak nie czułam się od dawna. Chciało mi się wstawać z samego rana, chciało mi się dbać o siebie, uśmiechać się do ludzi. Miałam tyle energii i czułam się taka młoda!
– Przecież jesteś młoda! – upominała mnie moja przyjaciółka.
– Tak, niby tak, ale... wiesz... zapomniałam o tym. – Puściłam jej oko. Zaczął się nowy, świetny okres w moim życiu. Wciąż mieszkaliśmy osobno, ale od czasu do czasu snuliśmy z Witkiem plany, jak to będzie, gdy się do nas wprowadzi. Byliśmy też razem na wakacjach, w czerwcu polecieliśmy do Turcji.
I nagle tuż po naszym powrocie Marek zaczął do mnie wydzwaniać. Wpadał coraz częściej, niby do dzieci, ale wpraszał się na obiad, czasem na kolację, komplementował mnie. Kilka razy musiałam przełożyć spotkanie z Witkiem, bo Marek czegoś pilnie chciał. Nie rozumiałam tego. Z jednej strony dobrze to robiło mojej ambicji. Myślałam sobie: „A jednak mnie docenił, a jednak jestem dla niego ważna!”. Z drugiej... ja już chyba byłam zupełnie gdzieś indziej, w innym punkcie. Nie potrzebowałam oglądać się wstecz.
Witek obserwował mnie i widziałam, że czymś się gryzie.
– Baśka... – zaczął wreszcie któregoś popołudnia. – Wiesz, jeśli myślisz o tym, żeby wrócić do Marka... Ja nie będę ci stał na drodze do szczęścia. Tylko się do niego przytuliłam. Kochałam go, ale byłam rozbita. Z Markiem tyle mnie przecież łączyło... Mieliśmy dzieci... I co ja miałam robić? Okazało się, że decyzję będę musiała podjąć dość szybko. Marek zaprosił mnie na kolację. Powiedział, że chce porozmawiać o Jarku. Zgodziłam się oczywiście, przecież chodziło o naszego syna.
Marek przyjechał ubrany elegancko, pachniał dobrą wodą kolońską. Ja byłam w zwykłych dżinsach, ale komplementował mnie jak szalony. W restauracji zamówił wino, a potem popatrzył na mnie przeciągle.
– Myślę, że moglibyśmy jeszcze raz spróbować – powiedział z uczuciem. A ja... Marzyłam o tych słowach przez tyle bezsennych nocy, ale teraz tylko pokręciłam głową.
– Nie. Już nie możemy spróbować – odezwałam się cicho.
– Chcesz się teraz na mnie zemścić, tak? Za to, że odszedłem? – zapytał.
– Nie. – pokręciłam głową. – Po prostu zakochałam się w kimś innym.
Tak. Kochałam Witka. Kochałam jak nastolatka, chciałam na niego patrzeć, dotykać go, zasypiać przy nim i budzić się. To była miłość, bez dwóch zdań. I za nic nie chciałam z niej rezygnować. Marek się obraził. Wyszedł z restauracji, nie płacąc. Przestał też u nas bywać. Dzieci widuje coraz rzadziej. Ale to nic. Nie przejmuję się byłym mężem, bo mam przy sobie wspaniałego mężczyznę. Nareszcie!