„Pracowałem w telefonie alarmowym straży miejskiej. Jedno połączenie wywróciło moje życie do góry nogami...”
Fot. 123 RF

„Pracowałem w telefonie alarmowym straży miejskiej. Jedno połączenie wywróciło moje życie do góry nogami...”

„Dziwnie się czułem i nie wiedziałem, z jakiego powodu. Nagle pomyślałem o tamtej dziewczynie z rozbitym kolanem. Dziewczynie, która oczekiwała ode mnie pomocy i jej nie otrzymała.” Grzesiek, 34 lata

Zerknąłem za okno. Powoli zaczynało się ściemniać, a telefon milczał. Na szczęście za godzinę kończyłem zmianę.

Nie cierpiałem tych dziennych dyżurów. Nocami zawsze coś się działo. Rodzinne awantury lub pijackie burdy, sąsiedzi alarmujący o włamaniu do domu obok, zapłakane dziewczyny chowające się w bramie przed domniemanymi gwałcicielami. Zawsze coś, zawsze ostro. Czułem, jak w żyłach krąży mi adrenalina, jak przyspiesza mi oddech. A w dzień? Nudy, zupełne nic. Czasem jakieś bzdury, które raczej nie wymagały interwencji miejskich służb. Bo kot z dachu prędzej czy później zejdzie sam, co systematycznie tłumaczyłem przerażonym starszym paniom. I nie trzeba z tego powodu organizować akcji kosztującej kilka lub kilkanaście tysięcy złotych.

Z niecierpliwością postukałem paznokciem w blat biurka, myśląc o tym, co zrobię, jak już stąd wyjdę. Tyle że nic ciekawego nie wymyśliłem. Żyłem sam, więc jedyne, co mogłem, to pogapić się w telewizor, wziąć prysznic i iść spać. W pustym łóżku... No cóż, przynajmniej nikt się w nim nie wiercił, wytrącając mnie z ramion Morfeusza. Znowu naszło mnie to uczucie, które natychmiast odepchnąłem. To ukłucie tęsknoty, gdzieś głęboko w trzewiach. Za wiercącą się w łóżku Marzeną. Zabierającą mi kołdrę. Spychającą na skraj łóżka…

Nie, nie! Bez sensu myśleć o tym. Tamta historia z Marzeną to już przeszłość. A z babami tylko same kłopoty... Już lepiej pogapić się w telewizor, przynajmniej potem człowiek nie musi cierpieć.

Dziwny telefon...

Zadzwonił telefon. Założyłem słuchawki na uszy.

– Telefon alarmowy straży miejskiej, słucham.

– Proszę o pomoc – usłyszałem damski głos.

W pierwszej chwili wydał mi się bardzo dziewczęcy, dopiero po chwili rozpoznałem kobietę. Zapewne młodą, ale już nie dziewczynę.

– Co się dzieje? Skąd pani dzwoni?

Jestem w parku, krew mi leci...

– Co się stało? – powtórzyłem spokojnie.

– Spadłam z roweru, rozbiłam kolano, strasznie boli...

„Rozbiła kolano i dzwoni na numer alarmowy? Mój Boże...”, skrzywiłem się. Zresztą rower? Zimą? Kto to widział, żeby o tej porze roku jeździć rowerem! Zwłaszcza po parku, zwłaszcza kiedy zaczynało się ściemniać…

– W parku miejskim? – uściśliłem. – Co w ogóle pani tam robiła? – Nie mogłem się powstrzymać.

– Wracałam z pracy, ale chyba zabłądziłam. Od niedawna tutaj mieszkam, a ten park taki duży.

W rzeczy samej, mały nie był.

– Czyli nie wie pani, gdzie dokładnie jest? – Zerknąłem na monitor.

Lokalizator przychodzącego połączenia wskazywał po prostu park. No cóż, jakieś pięćdziesiąt hektarów...

– Jestem chyba niedaleko ulicy, bo pojechałam w stronę świateł.

– Jakiej ulicy?

– Nie wiem. Widzę tylko jakąś wieżę z czymś migającym na czerwono. Przecież tłumaczyłam panu, że mieszkam tu od niedawna, nie znam miasta na tyle, żeby...

– I ma pani stłuczone kolano, tak? – przerwałem ze zniecierpliwieniem. – Myślę, że wystarczy podnieść się i po prostu pójść w stronę tych świateł.

– Ale tak boli...

W tym momencie pomyślałem sobie, że bardzo dobrze się składa, że Marzena odeszła sobie w siną dal. Bo też miewała ataki histerii, a nie ma przecież nic gorszego niż rozhisteryzowane baby. Zawiesiłem się na chwilę, przypominając sobie czasy, kiedy musiałem ją rozbrajać, jakby była miną. Uśmiechnąłem się do tych wspomnień, ale zaraz potrząsnąłem głową. Nie, nie i nie! Nie ma co rozpamiętywać czegoś, co minęło. I co nie miało najmniejszego sensu.

Niektórych może boleć bardziej, a pani mi tu zajmuje linię – skwitowałem. – Proszę wracać do domu, przemyć kolano wodą utlenioną, obłożyć lodem. Do wesela się zagoi, zapewniam.

Kobieta po drugiej stronie słuchawki zamilkła. Już chciałem zapytać, czy wszystko w porządku, kiedy znowu się odezwała.

– Przepraszam... Myślałam, że jesteście po to, żeby pomagać.

I tyle. Rozłączyła się. Ze zdziwieniem zdjąłem z ucha słuchawkę, wpatrując się w czerwony punkt lokalizatora, dopóki całkiem nie zniknął z monitora. Potem wzruszyłem ramionami. Przecież nie będę przejmował się rozbitym kolanem jakiejś amatorki zimowych rajdów rowerowych.

Zerknąłem na zegar. Jeszcze tylko niecałe pół godziny...

Cały czas myślałem o tamtej dziewczynie

Zadzwonił telefon. Usłyszałem poirytowany, pełen pretensji głos starszego mężczyzny.

– Panie, wyjechać z własnego garażu nie mogę, bo mi jakiś idiota ciężarówką go zastawił!

Westchnąłem ciężko. Odholowywanie ciężarówki? Jeszcze tego brakowało.

– A często widuje pan w okolicy ciężarówki?

– Nie, gdzie tam, to spokojna dzielnica, panie.

– Zatem pewnie długo nie postoi... Może zapyta pan któregoś z sąsiadów, czy coś na ten temat wie? Może ktoś przyjechał z jakimś ładunkiem?

– Na plandece jest napis „przeprowadzki”.

– No właśnie! – Ucieszyłem się.

– Ale panie, tak nie można! Ja się spieszę! Od czego wy jesteście?

– Od ratowania ludziom życia. – Przewróciłem oczami.

– Dobra, kończę, bo ktoś idzie. Chyba...

Nie usłyszałem już, co „chyba”, bo pan nerwus przerwał połączenie. I całe szczęście, bo właśnie do sali wszedł Damian, mój zmiennik.

– Można spadać? – Uścisnąłem jego zimną dłoń.

– Można. Tylko nie zapomnij czapki, mróz chwycił, zimno jak szlag.

Wyszedłem z budynku i mocno wciągnąłem powietrze. Rzeczywiście arktycznie zimne. No cóż, lepiej późno niż wcale, zimę mieliśmy do tej pory bardzo łagodną. Roztarłem dłonie i ruszyłem w stronę parkingu. Dziwnie się czułem i nie wiedziałem, z jakiego powodu. Nagle pomyślałem o tamtej dziewczynie z rozbitym kolanem. Dziewczynie, która oczekiwała ode mnie pomocy i jej nie otrzymała.

– Nie, bez sensu. – Skrzywiłem się, wsiadając do auta.

Na skrzyżowaniu przed parkiem powinienem skręcić w lewo, na swoje osiedle, ale zawahałem się. Ktoś za mną zatrąbił. Sami niecierpliwi, sami spieszący się Bóg wie po co. Przy wtórze klaksonów zmieniłem pas na środkowy, prowadzący prosto na ulicę dochodzącą do parku. Po prostu musiałem to zrobić. Sprawdzić, czy z tamtą dziewczyną wszystko w porządku…

Wspominała o wieży z mrugającym na czerwono światłem. Ja w przeciwieństwie do niej mieszkałem tu od dziecka, więc dobrze wiedziałem, że na wieży katedry zainstalowano światło ostrzegające samoloty. Krótko po tym, jak nad miastem powstał korytarz powietrzny dla wojskowych samolotów.

Wysiadłem z auta i ruszyłem w tamtą stronę parku, która graniczyła z ulicą Katedralną. Miałem nadzieję, że panienka się pozbierała i już dawno siedzi w swoim mieszkaniu.

Zobaczyłem ją po chwili. Kobieta pchała rower, kuśtykając. Tak, to musiała być ona. Przyspieszyłem kroku.

– Proszę pani...

Odwróciła się gwałtownie. Była śliczna. Tyle że miała też potargane włosy i mokre od łez policzki. A to kolano…

– Mój Boże! Przecież pani naprawdę mocno krwawi! – Przyklęknąłem przy jej nogach. – To może też być złamanie! Dlaczego pani nie zadzwoniła po pomoc? Po pogotowie... – dodałem.

– Przewróciłam się na rowerze, dzwoniłam na numer alarmowy, ale nic nie wskórałam, a potem... – chlipnęła. – Potem telefon mi się rozładował.

– O nie! Nigdy sobie tego nie wybaczę! 

Patrzyła na mnie, składającego niezrozumiałą dla niej samokrytykę, mrugając wielkimi oczami. Przestraszonymi oczami.

– Spokojnie, nie jestem wariatem – uspokoiłem ją. – Tylko idiotą z telefonu alarmowego, który nie zareagował tak, jak powinien. Ale ja nie wiedziałem, że pani aż tak... Dobra, to potem, proszę się na mnie oprzeć, zawiozę panią do szpitala. Tę nogę musi obejrzeć lekarz

– Ale...

– Bez żadnych „ale”. Mam tu niedaleko auto. Proszę się nie obawiać, rower włożymy do bagażnika.

Zaufała mi, pozwoliła się objąć. Szła dzielnie, pociągając nosem, jęknęła z bólu tylko raz. Najchętniej sam siebie strzeliłbym w pysk!

– Więc to pan? – zapytała, kiedy ulokowałem ją na siedzeniu pasażera. – Naprawdę?

– Naprawdę. I naprawdę panią przepraszam. Bardzo.

Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.

Happy end

To był długi wieczór. Martyna wyjechała ze szpitala z opatrzonym kolanem i gipsem na kostce. Odwiozłem ją do domu, zrobiłem jakieś zakupy w nocnym, obiecałem, że zajrzę następnego dnia.

Nie spodziewałem się niczego, nawet tego nie chciałem, a jednak stało się. W najgorszych dla mnie okolicznościach poznałem kobietę idealną. Nie histeryzuje, nie skopuje mnie z łóżka i patrzy tymi wielki oczami tak, że znowu mocno wierzę w miłość. Wierzę w to, że Martyna będzie ze mną już na zawsze...

 

Czytaj więcej