"Kiedy umarł mój mąż, poczułam ulgę. Tkwiłam w tym związku przez trzydzieści lat. Tak długo trwał mój dowód na słabość charakteru. O tym, że nie powinnam za niego wychodzić wiedziałam już tydzień po ślubie. Ale wtedy uznałam, że klamka zapadła i jest już za późno, by cokolwiek zmieniać. Dzisiaj wiem, że nigdy nie jest za późno, by ułożyć sobie życie na nowo..." Jagoda, 52 lata
Ledwo pogrzeb się zaczął, a już miałam dość. Siedziałam w pierwszym rzędzie i patrzyłam, jak płomienie pożerają Waldemara. Nie zostanie z niego nic – ani jedno marzenie nie przetrwa, ani jedno pragnienie. Wszystko obróci się w pył razem z jego kośćmi. Jeszcze trzeba poczekać na urnę, potem iść na cmentarz, by włożyć ją do grobowca. Znów jakieś przemowy, modlitwy, ale najgorzej będzie później, jak wszyscy zaczną mi składać kondolencje. I wmawiać mi, że to dla mnie straszne, okropne, i jak ja sobie, bidulka, sama poradzę, bo przecież on był moimi oczami, uszami, a przede wszystkim mózgiem...
– Tak ci współczuję. – Sucha dłoń matki ścisnęła moją rękę. – Nie wyobrażam sobie, jak musisz cierpieć. Był całym twoim życiem – biadoliła.
No cóż. Tak się wszystkim wydawało, bo tkwiłam w tym związku przez trzydzieści lat. Tak długo trwał mój dowód na słabość charakteru. O tym, że nie powinnam za niego wychodzić wiedziałam już tydzień po ślubie. Za późno.
– I jak ty sobie teraz poradzisz? – Siostra uścisnęła moją drugą rękę. Usiadły po obu moich stronach jak strażniczki. Żebym broń Boże nie zrobiła czegoś niestosownego. A przecież jak nigdy się nie ośmieliłam zrobić niczego wbrew woli innych...
Gdy Waldemar postanowił, że zostanę jego żoną, osaczył nie tylko mnie, ale i moją rodzinę. Przystojny, przedsiębiorczy, z przyszłością – oczarował moją matkę. Byłam zakochana w Tomaszu, ale on nie miał takiej siły przebicia. Zwłaszcza że akurat wyjechał na pół roku do Afryki z Lekarzami Bez Granic.
– I jaka cię czeka z nim przyszłość? – nadawała matka. – Golec, pętający się po świecie. Zrobi ci dzieciaki i zniknie.
– Będę jeździć z nim – oponowałam.
– I będziecie wychowywać dzieci w jakimś zakaźnym szpitalu w Tanzanii?
I tak w kółko. Byłam sama i bezbronna. Grzeczna dziewczyna. Jak bezwolna lalka poszłam tam, gdzie mnie popchnęli. Z wszelkimi tego konsekwencjami.
Przyznaję – Waldemar zafascynował mnie. Poznałam go na ślubie siostry Tomasza, mojego chłopaka. Pamiętam pierwszy z nim taniec. Milczał, ale tak na mnie patrzył i tak trzymał mnie w ramionach, że czułam się jak niezwykle cenna, krucha figurynka. To było nowe, ekscytujące uczucie. Ale kiedy fascynacja minęła, w zamian nie pojawiło się nic. Nie potrafiłam pokochać męża. Trzydzieści lat. Waldemar nie był mężczyzną, który potrafił oddać stery. Decydował o wszystkim – kolorze zasłonek i menu na obiad, czy mam zajść w ciążę, czy praca jest dla mnie odpowiednia. Czasami ludzie mają taki ton głosu, który wyklucza sprzeciw. On taki miał. I okazało się, że jestem idealnym obiektem do sterowania takim tonem.
– Powinna pani walczyć – powiedziała mi psycholog, do której poszłam tuż po dziesiątej rocznicy ślubu. Miałam dość pracy jako asystentka dekoratora wnętrz, który nie chciał słuchać moich rad. Znalazłam sobie inną, w fundacji pomagającej „upadłym” kobietom, ale Waldemar powiedział, że to niestosowne.
– Jak to? – spytałam. – Oni pomagają im wyrwać się z bagna.
– Tak, to szczytny cel – odparł – ale moja żona nie będzie babrać się w gównie. Nie chcesz być dekoratorką wnętrz, znajdę ci coś innego.
– Mam trzydzieści dwa lata, potrafię sobie sama znaleźć pracę...
– Rzeczywiście? – Uniósł brew w ten wkurzający, protekcjonalny sposób. – Właśnie widzę. Kochanie, daj spokój, ja wiem, co dla ciebie jest najlepsze. Pocałował mnie w czubek głowy i to był koniec mojego buntu.
Psycholożka, której opowiedziałam tę scenę, pokiwała tylko głową.
– Musi pani zacząć mówić „nie”. Żądać dla siebie przestrzeni. Mogę pani polecić zajęcia asertywności. Zdały egzamin, naprawdę. Nauczyłam się mówić „nie” nachalnym sprzedawcom z centrów telefonicznych i powiedziałam, co myślę, mojej ginekolożce, która znowu zaczęła robić niestosowne uwagi. Niestety, na męża to nie działało. Chociaż nigdy nie podniósł na mnie głosu ani ręki i tak czułam, że jestem ofiarą przemocy.
Po konsolacji wróciłam do domu. Byłam sama. Syn jest na drugiej półkuli. Córka powiedziała mi na Skypie, że przyjedzie, jak się ten cyrk skończy. Usiadłam w sypialni i popatrzyłam na szafę, pełną ubrań Waldemara, dokumentów, zdjęć. Trzydzieści zmarnowanych lat. Tyle razy płakałam nad sobą, że teraz już nie miałam ani jednej łzy. Byłam przerażona. Nie umiałam już żyć sama. Myśleć samodzielnie, podejmować decyzji. Wiedziałam, że się tego na powrót nauczę, ale potrzebowałam czasu i przestrzeni na popełnianie błędów. A już czułam, że krążą nade mną opiekuńcze kruki – rodzina Waldemara, moja rodzina – gotowe zastąpić mojego męża.
– Czy ty go nienawidzisz? – spytała kilka lat temu moja córka, nim wyjechała.
– Nie – odparłam. – Już nie.
– Jedź ze mną, mamuś, damy sobie radę, znajdziesz kogoś, kto nauczy cię na nowo żyć. On jest jak wampir, wysysa z ciebie całą wolę. Bez niego jesteś inną kobietą. Nie pojechałam. Brakło mi odwagi.
Przez następny tydzień po pogrzebie segregowałam rzeczy Waldemara, decydując, co z nimi zrobię. Kończyłam pakowanie, gdy usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam. W pierwszej chwili nie rozumiałam, kogo widzę. A potem nogi się pode mną ugięły. Tomasz chwycił mnie w ostatniej chwili.
– Już – powiedział cicho. – Już jestem.
Najlepszy przyjaciel Waldemara. Następnego dnia po naszym ślubie wyjechał i kontakt się urwał. Płakałam po nocach, by mój mąż nie widział.
– Dostałem list – powiedział Tomasz, gdy siedzieliśmy w saloniku. Wyjął go z wewnętrznej kieszeni marynarki. Ciemne włosy poprzetykane lekką siwizną. Trochę przybrał na wadze przez te trzydzieści lat, ale wtedy był chudy, więc dobrze mu to zrobiło.
– Od Waldemara – dodał.
– On nie żyje.
– Wiem. W liście było, że skoro go dostałem, to on nie żyje.
To przyciągnęło moją uwagę. Skupiłam się na słowach Tomasza. „Tomek, mój przyjacielu. Skoro czytasz ten list, to nie żyję. Rak trzustki, więc długo to nie potrwa. To pewnie kara za wszystkie świństwa, jakie w życiu wyrządziłem. Było tego sporo, choć może nie tyle, ile sądzisz po tym, jak potraktowałem ciebie i Jagodę. Przyznaję, zdradziłem cię w najgorszy z możliwych sposób. Zabrałem ci kobietę, którą kochałeś i która mogła być twoja, gdyby nie ja. Wtedy byłem przekonany, że nie kochasz jej tak mocno jak ja i nie dasz jej tyle szczęścia, ile ja jej zamierzam dać. Od pierwszego tańca nad jeziorem stała się całym moim światem, który rzuciłem jej do stóp. Kiedy się zorientowałem, że ona tego świata nie chciała? Nie wiem. Może wtedy, gdy przez przypadek usłyszałem, jak nasza córka namawia ją, by uciekła z domu razem z nią, by poznała kogoś, kto sprawi, że znów będzie żywa. Z początku się wściekłem, niewdzięcznice, pomyślałem. Ale mijały dni, tygodnie, a ja zacząłem rozumieć, co zrobiłem z tą radosną, pełną życia dziewczyną, która chciała zbawiać świat, być wolna i kochać. Kochać ciebie. To chyba wtedy, z tej zgryzoty, dostałem raka. Mówi się, że to stres go rodzi. Nieważne. Ona teraz jest sama. Musi nauczyć się na nowo żyć samodzielnie, a jej rodzina i moja, niestety, nie zechcą jej na to pozwolić. Wiem, że nikogo nie masz, może, taką mam nadzieję, wciąż na nią czekasz. Zaopiekuj się nią. Ale nie tak jak ja. Zresztą, tobie akurat tego mówić nie muszę. Twoja miłość jej nie zniszczy. I powiedz jej, proszę, że do końca ją kochałem. I że przepraszam. Waldemar”.
Byłam z nim trzydzieści lat. I wcale go nie znałam. Teraz, kiedy uczę się żyć na nowo z mężczyzną, którego nigdy nie przestałam kochać, czasami czuję, że kocham i tego, który dopiero przed śmiercią zrozumiał, czym może być miłość.